
AC/DC po raz czwarty w Polsce! Koncert w Warszawie, 4.07.2025, AC/DC POWER UP TOUR
- 06 July, 2025
- Sobiesław Pawlikowski/ Foto credit-PGE Narodowy
Spersonifikowana historia rock’n’rolla i zespół którego pozycji i zasług w rozwoju muzyki rockowej przecenić nie można – AC/DC – po raz czwarty pojawił się w Polsce. Na początku lipca Mekką wszystkich fanów Australijczyków stał się Stadion Narodowy w Warszawie.
Tej trasy mogło nie być. Kilka lat temu odszedł od nas Malcom McLaren, gitarzysta grupy zmarł w 2017 roku, a wokalista Brian Johnson miał poważne problemy z zanikającym słuchem. Medycyna okazała się skuteczna, skład grupy uzupełniono, panowie nagrali nową płytę (a zespół działa, bagatela – jeśli dobrze liczę od 53 lat!) i ruszyli w światową trasę, która jak i dwie poprzednie, objęła także Polskę.
Późno dotarłem do Warszawy, ale już w metrze jadącym z Młocin gęba mi się uśmiechnęła na widok setek ludzi w „klubowych” koszulkach. Taka wspólnota radosnych ludzi jadących na koncert to jedyne stadne doznanie, które sprawia mi olbrzymią przyjemność. Dużym powodzeniem cieszyły się w okolicach stadionu stragany sprzedające plastikowe migające rogi – efekt tego był najpiękniej widoczny, gdy już nad obiektem zapadł zmrok, a zespół wykonał „Highway to hell”. Wśród tłumów wchodzących do obiektu dali się też zauważyć dżentelmeni przyodziani w sposób charakterystyczny dla Angusa – czyli szkolne krótkie spodenki, biała koszula i niedbale zawiązany krawat.
Zanim jednak do tego doszło gromadzącą się ludzkość zagrzewała do boju formacja The Pretty Reckless z Nowego Jorku. Grali już, kiedy zajmowałem miejsce na wysokiej trybunie naprzeciwko sceny, a że był to mój chrzest bojowy na Narodowym, niestety muszę odbyć obowiązkową mantrę pod tytułem „stadion nie brzmi”. Choć zespół zdrowo łoił a Taylor Momsen wciągała do interakcji publiczność wykorzystując walory wokalne i umiejętności aktorskie, zacząłem się obawiać co ja tam usłyszę, jak wejdą na scenę ONI. Jechałem z nastawieniem „nie będę narzekać na mankamenty, jadę na spotkanie z Legendami”, ale niestety pogłos i zgiełk słyszalny na trybunach zamiast w miarę czytelnego dźwięku skutecznie zakłócały radość z uczestnictwa w świetnie przygotowanym wydarzeniu. Z komentarzy doświadczonych bywalców tej areny widzę, że są trzy podstawowe kręgi: pierwszy – „na płycie było nieźle, nie kupujcie trybun”, drugi – „a tam, trzeba spotkać się z idolami nie bacząc na dźwięk, taki mamy klimat, innego miejsca nie ma, więc trzeba się przyzwyczaić” no i trzeci – mantrujący o tym że „na tym obiekcie imprezy muzyczne to pomyłka”. Moje pierwsze starcie w tym miejscem lokuje mnie w trzeciej grupie i niemożność w miarę komfortowego odsłuchania niebywałej formy zespołów i świetnej pracy akustyków jednak zostawia więcej niż lekki niedosyt oraz niechęć do ponownego uczestnictwa w koncertach w tej lokalizacji…
Wracając do formy muzyków – jako się rzekło, wokalistka „Recklessów” wiedziała po co jest na scenie i korzystała z tej świadomości mając za plecami zgrany band, co nie dziwne, bo grają od 2009 roku. Nie przeszkadzało jej w tym to, że świetnie śpiewa i potrafi wziąć w ręce gitarę wzmacniając brzmienie grupy. Znakomity gitarzysta, basistę niestety bardziej widziałem niż słyszałem i oczywiście motoryczny bębniarz (choć czasem jak raz uderzył w werbel, to do mnie dobiegały ze trzy różne dźwięki w różnym czasie odbite od konstrukcji budynku…).
Krótka przerwa i zaczęło się misterium. Punktualnie o 20.30 ekrany rozbłysły stosownym intro i otrzymaliśmy pierwszy cios w uszy – „If You Want Blood – (You’ve Got it”. Ludzkość oszalała, emocje zadziałały i tak już było przez następne ponad dwie godziny. Po pierwszym ciosie w uszy – strzał w serce, monumentalne „Back In Black”, i dalej atmosfera tylko pęczniała i nabrzmiewała. W sumie z bisami Panowie wykonali 21 numerów nie zwalniając ani na chwilę – w końcu to AC/DC więc zapomnijmy o rockowych balladkach. Na początek przewrotnie zaznaczmy, że Muzycy nie zapomnieli o utworach z najnowszego krążka i wśród evergreenów wpletli „Demon fire” i „Shoot In the dark”, które zresztą były przyjęte równie ciepło co starsze przeboje. Wbił się nam w mózgi „Thunderstruck” (który zaczął się chyba ciut za szybko), „Hell bells” odbyło się z wiszącym nad sceną nieodzownym wielkim dzwonem, „Highway to hell” – gdzie i Angus założył na głowę legendarne Różki. Przegalopowało przez scenę „Riff Raff” i nie zabrakło legendarnego „Whole Lotta Rosie”, a Rosie tym razem nie była dmuchaną kukłą tylko animacją na wielkich telebimach. Właśnie – poza znakomitą realizacją obrazu na ekranach i perfekcyjną pracą świateł tam było po prostu pięciu gości radośnie realizujących rockową misję. Bez zbędnych fajerwerków, sztucznych ogni czy hektolitrów dymu – rasowe łojenie, radość grania multiplikowana odzewem widzów i tyle. To, co tygryski lubią najbardziej.
Brian Johnson – lat 77 – zadziwiał formą i energią spływającą ze sceny. Angus – zgoła o siedem lat młodszy – zasuwał „duckwalkiem” tam i powrotem wzdłuż i w poprzek estrady, jednocześnie brzmiąc mocarnie, pewnie i bezlitośnie. Kapitalna praca odmłodzonej sekcji – świetny puls basu w rękach Chrisa Chaneya (którego dało się na szczęście usłyszeć ciut lepiej niż basmana supportu, nie wiem, czy to kwestia zaaklimatyzowania się w tym nieprzyjaznym dla dźwięków miejscu, czy panowie od mikserów po prostu dołożyli mocniej do pieca. A może wypadkowa obu tych zjawisk, kto wie). No i radośnie i niebywale skutecznie atakujący perkusję Matt Laug – a to koleżka widywany wcześniej w zespołach Toma Petty’ego i Alanis Morisette, więc nie byle kto. Generalnie czytałem hurraoptymistyczne opinie słuchaczy, który mieli szczęście posłuchać Australijczyków w Pradze – potwierdziła się opisywana przez nich absolutnie fenomenalna forma muzyków. Ci, którzy byli w Czechach mieli niechybnie szczęście cieszyć się lepszym dźwiękiem. I tego im zazdroszczę, wspominając czerwcowy koncert Sprengsteena w tym samym miejscu, w którym parę dni temu zagrało AC/DC.
Po niespełna dwóch godzinach na koniec podstawowego zestawu petarda w postaci „Let There Be Rock” z długą i olśniewającą solówką Angusa na gitarze. Pan Young potwierdził, że nazwisko ma świetnie dobrane i pomimo siódmego krzyżyka (a może raczej siódmego czerwonego rogu) na karku zagranie ponad dwugodzinnego koncertu w ciągu dużej trasy to dla niego pestka, a niejeden młokos może mu pozazdrościć skuteczności – niechybnie jest jednym z najważniejszych rockowych szarpidrutów na świecie. Na bis mocarne „T.N.T” i – baczność, do hymnu - „For Those About To Rock – We Salute You”.
Dla mnie było to pierwsze spotkanie z tym absolutnie ważnym bandem, więc drobne niedogodności zostały zamaskowane wzruszeniem i radością z tego, że jednak udało się usłyszeć AC/DC na żywo. Tak więc dołączam do armii szczęśliwców, którym było to dane oraz do fanów, którzy ten koncert już okrzyknęli jednym z najważniejszych wydarzeń muzycznych w Polsce w bieżącym roku. AC/DC never dies!
Dziękujemy Live Nation Polska za możliwość uczestnictwa w tym historycznym muzycznym wydarzeniu i udostępnienie zdjęć do relacji.












