Jeff Lynne's ELO

Alone in the Universe

Sony Music Entertainment Poland 2015-11-13
Autor: Tomasz Nowak
Ocena:

Old good Jeff is back...

W kolejny krążek pod szyldem ELO wierzyli już tylko najwytrwalsi. Jednak ich wiara została nagrodzona. Co więcej „Alone in the Universe” dowodzi, że Jeff Lynne wciąż potrafi trzymać poziom. Nagrał wszak płytę wciągającą bardziej niż wycyzelowany w produkcji, czyściej brzmiący, ale dość zdecydowanie słabiej zapadający w pamięć album „Zoom” sprzed parunastu lat.

Wypuszczony we wrześniu bieżącego roku singiel „When I Was a Boy” zwiastował nastrojowe, pachnące nostalgią wspomnienie z przeszłości. Przyprawiająca o miły dreszcz reminiscencja zahaczała nie tylko o młodość Lynne'a, ale przede wszystkim o muzykę ELO z jego najlepszych lat. Wraz z nim powróciły wspomnienia, ale też obawa czy na tym krążku zdarzy się coś więcej? 

Zdarzyło, bo już drugie „Love and Rain" delikatnie podbija tempo. Słychać smyki i gitarowe solo, o które aż prosi się częściej i dobitniej w dalszych nagraniach. Niestety, bezskutecznie... Emocjonalne „Dirty to the Bone" przynosi z kolei przyjemne poprockowe granie wpisane w styl schyłkowych lat 70.

Żal trochę, iż tak mało na „Alone in the Universe” klasycznego rock'n'rolla. Trzeba czekać na niego aż do „Ain't It a Drag”. Na drugim biegunie lokuje się Łzawa ballada „All My Life”. Choć w całości dominuje tempo umiarkowane, album nie jest ani tak smętny, ani melancholijny, jak sugeruje jego tytuł, a jednocześnie tytuł kawałka finałowego. W wersji „deluxe” dodatkowe ożywienie przynoszą po nim jeszcze dwa bonusy ‒ „Blue” oraz utrzymane w stylu country „Fault Line”.

Wydaną w 2012 składankę „Mr. Blue Sky: The Ver y Best of Electric Light Orchestra” zamykał kawałek „Point of No Return". A jako, że tamtą płytę Jeff Lynne firmował jako muzyk właściwie jednoosobowo, wydawało się, że do pewnych spraw rzeczywiście nie ma już powrotu. Jednak w trzyosobowym składzie też da się wyciąć trochę ponad pół godziny sympatycznego grania. Na „Alone in the Universe” bowiem Lynne'owi towarzyszą jedynie córka Laura w chórkach oraz inżynier dźwięku Steve Jay.

Nie ulega wątpliwości, że jest to płyta dla zatwardziałych fanów Electric Light Orchestra i to zwłaszcza z okresu późniejszego. Lynne stworzył zestaw skrojonych na miarę radiowych hitów do spokojniejszego odsłuchu. Jedni powiedzą, że zbyt mało tu nowości, inni, że to zaleta, bo krążek podtrzymuje ciągłość niepowtarzalnego brzmienia ELO. Jednak już samo ten dylemat, jak i to, że kolejne przesłuchania „Alone in the Universe” nie nużą, a raczej dostarczają coraz większej przyjemności, to powód wystarczający, aby ocenić ten album naprawdę wysoko.