Czarny Pies

Czarny Pies

Metal Mind Productions 2016-10-07
Autor: Tomek Nowak
Ocena:

Czarny Pies – nie koń

Supergrupy same stawiają sobie wysoko poprzeczkę. Oczekuje się, że w tyglu ścierających się gwiazd eksploduje supernowa. „Czarny Pies” dowodzi po raz kolejny, że nie jest to aksjomat. Eksperymentalny skład bawi się dobrze, ale dokąd zmierza?

Za marką Czarny Pies kryją się tuzy polskiej sceny bluesowej. Dowodzi nim pomysłodawca Leszek Winder, a towarzyszą mu w miarę możliwości: Jan Gałach, Irek Głyk, Michał Kielak, Mirek Rzepa i Krzysztof Ścierański. I tak panowie krążą po Polsce już od maja, jammując radośnie po klubach, a w efekty można wsłuchać się na właśnie wydanym krążku nazwanym po prostu „Czarny Pies". Zawiera on sześć instrumentalnych kawałków zgranych podczas tychże koncertów.

Starter „Jacky 2016ˮ to mocny bluesowy zaczyn. Otwierający go duet dowodzących całością gitar, ustępuje nagle przed drapieżną harmonijką Kielaka. Tempo nie spada, wręcz przeciwnie, podkręca je „złałwoaneˮ tło. Potem chwila dla basu, któremu zwolnić nie pozwala bębnicy tu akurat delikatniej Głyk. Z rytmu nie wyłamują się nawet zawodzące przenikliwie skrzypce Gałacha, po których smyczek biega coraz to szybciej i szybciej, wyskakując ostatecznie przed sekcję rytmiczną. Wszytko to spaja dodatkowo w całość powracający co pewien czas temat „na głosyˮ gitar.

Dobry, dynamiczny kawałek o zamkniętej strukturze, a jednocześnie niepomijający żadnego z muzyków. Aż szkoda, ze reszta nagrań nie została skonstruowana podobnie, przynajmniej jeśli chodzi o spójność.

„Bad Home” to instrumentalna dysputa, w której ze snująca wynurzenia gitarą dialoguje przede wszystkim harmonijka. W funkującym „Ontario” pochody gitarowe przywodzą na myśl jazzowe poszukiwania z przełomu lat 70 i 80. Elektryzują tutaj skrzypce, które w ogóle na całej płycie brzmią za wszystkich instrumentów najbardziej „odjazdowoˮ.

W połowie krążka objawia się „The Number Zero” – ponad siedemnastominutowy moloch, któremu braknie myśli przewodniej, dlatego nie można mówić o suicie. To improwizacyjny dryf w kierunku progresywno-jazzowym. Długa podróż dla lubiących instrumentalne zabawy, ale trudno założyć, że będzie się do tego fragmentu wracać namiętnie, szukając artystycznego upojenia.

„Majowa Maszynka” jest po „The Number Zero” Wielkim Przebudzeniem. Powrót do rasowego bluesa nakręcają, napędzające się wzajemnie gitary. I wreszcie zapowiadający płytę „Wit”. Robi się bardziej drapieżnie, rockowo, ale gdy tylko strunowe duety się wycofują, temperatura spada. Szkoda tych nierówności.


Mistrzowie walczą, bawią się, poszukują, a efekt to płyta, w którą trzeba się wsłuchać i z nią otrzaskać. Ale nawet bardziej wyrobieni słuchacze muszą postawić pytanie: dokąd zmierza Czarny Pies? Przypomina on eksperymentalny statek, który raźno pomyka przed siebie. Owszem, ma mocną konstrukcję i słychać, że załodze daje sporo przyjemności. O ile jednak silny podmuch idei Windera nadał mu ogólny kierunek, brakuje jasno wytyczonego celu.