Riverside

Eye of the Soundscape

InsideOutMusic / Mystic Production 2016-10-21
Autor: Tomek Nowak
Ocena:

A rzeki płyną bez słów

Jeśli kogoś jeszcze zastanawia fenomen Riverside, to właśnie otrzymał skondensowane jego wyjaśnienie. Nic nie obnaża bowiem możliwości kapeli tak bardzo Jak pozbawione przykrywki wokalu rozbudowane partie instrumentalne. A dwie płyty takich partii to i wyczyn, i wielka odwaga. Tym bardziej, że „Eye of the Soundscape” jest po części składanką utworów już publikowanych, głównie jednak jako dodatki do podstawowych płyt. Dlatego w takim zestawieniu i zagęszczeniu mogą zaskakiwać.

CD 1 zawiera cztery rozbudowane kompozycje rozdzielone cezurą znacznie krótszego, lecz pulsującego żywszym rytmem premierowego „Shine”. Nastrój całości longplaya dyktuje jednak wprowadzenie – piękne, transowe i również premierowe „Where the River Flows”. Pozbawione agresywnego rytmu, zapowiada przechadzkę pośród budowanych na elektronice, rozległych, muzycznych równin. Wiadomo z góry, że będą to spacery instrumentalne, lecz nie pozbawione zupełnie wokalu, który gdzieniegdzie przewija się jako instrument, oczywiście. 

Instrumentalnie, nie znaczy nudno. Odświeżone „Rapid Eye Movement” swego czasu (w 2007 roku) stanowił w gruncie rzeczy zajawkę kierunku obranego przez zespół obecnie na „Eye of the Soundscape”. Czuje się w tym kawałku większy ciężar, pojawiają lubiane przez Riverside harmoniczne zawiechy. Osnuty na elektronice, obrasta innymi instrumentami, wśród których najmocniej przemawiają gitary. To kawałek zwiastujący nowe, ale zarazem najbliższy progresywnemu obliczu zespołu.

Dwie części „Night Session” dowodzą, iż poszukiwania nie muszą oznaczać wycieczek w obszary brzmień dziwnych. W progresywnym „Part One” na basowym rytmie wyrastają kolejne warstwy instrumentów. Za to w „Part Two” nie ma nic z kontynuacji. Intrygujący saksofon Marcina Odyńca rzuca nas nagle zupełnie w odmienny klimat soft jazzowego klubu.

CD 2 przynosi osiem kawałków, bardziej do siebie zbliżonych, zdominowanych już ostatecznie przez ambientową elektronikę. Niektóre ocierają się wręcz o muzykę mechaniczną (premierowe „Sleepwalkers” i „Machines”), inne stanowią przelot przez małe harmonie fantazyjne porozrzucane w elektronicznej chmurze („Heavenland”). 

Dopiero w połowie głównym narzędziem wykuwania kolejnego krajobrazu stają się gitary Piotra Grudzińskiego („Return”). Tyle, że tylko na chwilę. bo następnego „Aether” nie powstydziłyby pierwszoligowi elektroniczni klasycy.

Ciekawie wygląda koda tego albumu. Najpierw „Promise”, króciuteńki przerywnik akustycznej gitary, a potem znów dłuuugaśny i premierowy „Eye of the Soundscape”. Wyłaniający się powoli z „bulionu pierwotnego” zbieranych mozolnie dźwięków przestrzenna panorama, nie stanowi dla płyty żadnego resume, zwieńczenia czy wstrząsu. Jest po prostu integralną częścią podróży po muzycznych bezkresach, którą odbywać można nieskończenie wiele razy, czerpiąc z tego ożywczą przyjemność.

„Eye of the Soundscape” ma w sobie fantastyczny flow. Przy takim rozsianiu, zwłaszcza w czasie, dreszczem napawa przenikający całość nastrój niepokoju. Powstała wizytówka wszechstronności i udanych poszukiwań, którym ponowny miks nadał zdumiewającą spójność/ Potwiedza ona jedynie konsekwencję, z jaką Riverside podąża własną drogą.

Choć, w dwóch trzecich, setlista tych krążków była już znana najzagorzalszym fanom, powstał album potrzebny. Nasuwa bowiem refleksję, czy słusznie o Riverside mówi się jako o kapeli prog rockowej? Równie dużo słychać na „Eye of the Soundscape” ducha krautrocka, industrialu czy space rocka. A wspólnym mianownikiem jest elektronika – nie taka techno-nowoczesna, ale tradycyjna, choć wsparta nienachalnym bitem. 

„Eye of the Soundscape” stał się także trochę przypadkiem hołdem dla nagle zmarłego w tym roku Piotra Grudzińskiego. Uczestniczył on we wszystkich zgromadzonych tu nagraniach. Tym samym zespół postawił kropkę i zakończył pewien etap swojego istnienia. A wydana z tej okazji płyta uzmysławia, jak bardzo był on niezwykły. Cokolwiek przyniesie przyszłość.