Marillion

F.E.A.R.

earMUSIC / Mystic Production 2016-09-22
Autor: Tomek Nowak
Ocena:

Pieprzyć wszystko i… naprzód?

Dziwna to płyta. Jakby panowie z Marillion zupełnie zrezygnowali z muzycznego pałeru, opierając moc swego przesłania wyłącznie na kontraście łagodnych brzmień i moralnego niepokoju słów. Jednak te niepokoje brzmią trochę… naiwnie. Niczym strofowanie nastolatków przez niespokojnych o ich przyszłość rodziców.

„F.E.A.R.ˮ zamyślony został jako concept album, ale brak mu jasnej myśli przewodniej. A właściwie są takie myśli dwie. Pieniądz i jego panowanie nad światem oraz ulotność ludzkich relacji, kiedy spotykają się dwa odrębne światy – jeden stateczny, drugi w ciągłym ruchu.

Suita „El Doradoˮ to jawne potępienie kultu pieniądza. Nie typowy, pełen agresji protest song a raczej nostalgiczny pean oparty na przejmującej elektronice i łagodnym pianinie, wspieranych przez przejmująco popłakującą gitarę. Poszukiwanie poezji minionego świata we współczesnej rzeczywistości podporządkowanej mamonie, która przynosi tylko wewnętrzną pustkę.

Coś więcej dzieje się dopiero w części IV „F.E.A.R.”. Podnoszące się ciśnienie i dramaturgia, zwiastują nadciąganie tytułowego strachu. Pełznie on, przybiera na sile, jest wszędzie, dominuje, rządzi nami i nic nie jest w stanie mu zapobiec, aż znów wywoła zniszczenie. Wśród monotonni dotychczasowych dźwięków to niestety kawałek bardzo ulotny, któremu nie pomaga na dodatek upływ lat słyszalny wyraźnie w wokalu Steve'a Hogartha.

Następujący później „przerywnikˮ, samodzielne „Living in F.E.A.R.ˮ to z kolei wezwanie do zerwania z przeszłością i pokonania strachu. Trzeba samemu wyjść z bezpiecznego zamknięcia i rzucić wyzwanie rzeczywistości, bo budowanie wszelkich linii obronnych jest czystym marnotrawstwem. Wbrew temu, co można by oczekiwać, również nie jest to porywający hymn, choć znamię doniosłości wnoszą chórki w refrenach.

Zaraz potem rozpoczyna się kolejna suita „The Leaversˮ. Studium ścierania się dwóch typów osobowości – tych będących nieustannie w drodze (w domyśle: kapeli w trasie) i tych, co pozostają osadzeni w konkretnym miejscu. Molowa refleksja nad trudami codzienności, a przede wszystkim nad rozczarowaniem, które pojawia się, kiedy oczekiwania albo po prostu życie jednych i drugich, zwyczajnie się rozmija.

W „The Leaversˮ też nie ma żadnego buntu. Spokojny przekaz, stwierdzenie faktu, co potwierdza lekki dźwiękowy podkład. Słychać tu tylko liryczne pianino, klawisze i łagodne gitary. Nawet żywsza część IV „The Jumble of Daysˮ ma w sobie więcej patosu niż dynamiki.

„White Paper”, kolejny utwór krótszy, niesie w sobie namiastkę symfoniczności. Z kolei wokal uderza w tony musicalowe. W rzeczywistości cały track to jedynie apendyks do „The Leaversˮ

Trzecia suita, „The New Kings”, stanowi następny epicki wywód, tym razem o nowych władcach świata. To tu pojawia się oryginalne rozwinięcie tytułu „F*** Everyone and Run”… Światem rządzą ludzie, którzy pieprzą wszystkich i prą naprzód. Nie za bardzo ich znamy, bo często działają w cieniu, Służą im media, z którymi wspólnie oplatają nas siecią uzależnień, by w końcu i tak rzucić nas przed sobą na kolana.

Jej część II, pachnący starym Marillionem flażoletowy poemat „Russia's Locked Doors”, to esencja całego brzmienia „F.E.A.R.”. Kontrapunkt dla reszty suity wyraźnie ciążącej ku nowszej estetyce elektronicznej, jakby coś więcej w tym składzie do powiedzenia miał już tylko Mark Kelly. Dopiero część IV „Why is Nothing Ever True?” serwuje chwilę intymności z przejmującymi gitarami Steve’a Rothery’ego.

Finałowe „Tomorrow's New Country” także nawiązuje do „The Leavers”. Nowy świat jutra budzi nadzieję i nas przyzywa. Kurtyna opada, dźwięk milknie, światłą gasną. Niedosyt pozostaje.

Jeśli przejawem konceptualności „F.E.A.R.ˮ miała być jednostajność brzmienia, to zamysł powiódł się w pełni. Całość jest tak jednolita, że trudno wyłapać poszczególne części. Dokładając do tego pachnąc grafomanią teksty, otrzymujemy krążek stanowczo poniżej oczekiwań. Łabędzi śpiew zmęczonych życiem buntowników sprzed kilku dekad.

Były czasy, że zarzucano Marillion wtórność. Potem, przez kilka ładnych lat to oni stanowili opokę znajdującego się w odwrocie prog rocka. Teraz znów szukają sobie miejsca, inspirując się stylem młodszych kolegów. Na „F.E.A.R.ˮ słychać bowiem wyraźne wpływy Radiohead.

W tym wszystkim zatracił się oryginalny duch kapeli. Ciężko zakładać, że jaskrawa smuga nowoczesnej elektroniki przysporzy jej nowych słuchaczy. Natomiast przepełniony nostalgią nastrój z pewnością ukoi fanów, mających podobnie jak muzycy okres „szaleństwa” już dawno za sobą. Ale tylko ich.