Jon Lord London Symphonic Orchestra Malcolm Arnold

Gemini Suite

earMUSIC 2016-12-09
Autor: Tomek Nowak
Ocena:

(Część) Deep Purple in Classic

W 1969 roku na rynku pojawiła się płyta „Concerto for Group and Orchestra” ‒ pierwszy muzyczny mezalians rocka z klasyką. Mimo licznych kontrowersji, okazał się on na tyle dobry, że Jon Lord postanowił pójść za ciosem i namówić kolegów na kolejny, podobny projekt. I tak oto rok później zrodziła się „Gemini Suite” ‒ wykonana tylko raz live wiązanka dialogów pomiędzy instrumentarium rockowym a orkiestrą symfoniczną.

Kiedy jednak chwilę potem Lord przystąpił do rejestracji tego materiału na płytę, koledzy z DP okazali się już nie tak skorzy do współpracy. Obok samego Lorda udział w nagraniach wzięli tylko Ian Paice i Roger Glover. Gitarzystę i wokalistę musieli zastąpić zaproszeni goście.

„Gemini Suite” składa się z sześciu w zasadzie odrębnych części. W nowszych edycjach zrezygnowano z tytułów zodiakalnych na rzecz prostego przekazu – tytuł oznacza instrument czy wokal dialogujący w danym kawałku z London Symphonic Orchestra pod kierunkiem Malcolma Arnolda. Dla każdego przewidziano tu konkretne miejsce, każdemu dano szansę, którą poszczególni muzycy wykorzystują w miarę umiejętności. 

Grający w „Guitar” jako solista Albert Lee z początku atakuje iście „westernową” dynamiką, lecz później raczej wpasowuje się tętno utworu. Zupełnie inaczej niż Jon Lord w „Piano". Jego niesforny fortepian próbuje rozbijać typowo klasyczne harmonie, uciekając w zupełnie inne okolice – jazzu i orientu. Pod koniec zupełnie wyłamuje się poza ramy utworu, samotnie przewodząc dołączającej się dopiero znów w finale orkiestrze.

Zdominować się nie daje również Ian Paice w „Drums". Ale w końcu bębniarz to rockowy dyrygent! Skoro sam nie ustąpi pola, inne instrumenty, nawet razem, nie mają co pchać się naprzód!

Inaczej jest w przypadku „Vocals", gdzie jako soliści występują Yvonne Elliman i Tony Ashton. Ich przyjemne głosy pozostają zdecydowanie wycofane. Czerpiąca z tradycji broadawyowskiej piosenka o ludzkiej kondycji i marzeniach z nią związanych bardzo przypomina konstrukcją późniejsze o blisko trzy dekady tematy muzyki filmowej.

W „Bass guitar” Roger Glover niespiesznie punktuje swoje rytmy. Nie wyprzedza, ale też nie daje się przytłoczyć. Natomiast część ostatnia, „Organ", to ponownie głos instrumentu Jona Lorda. Słychać w niej wyraźnie jego klasyczne ciągotki, choć rockowy duch też nie daje mu spokoju.

Dziś wspólne granie kapel rockowych i orkiestr symfonicznych spowszedniało. „Spopowiało” wręcz do tego stopnia, że en masse trąci nudą. Tym bardziej warto wrócić do początków. Do czasów pierwszych, niepewnych, ale jakże twórczych kroków na nowym gruncie. Kiedy to jeszcze nagrań nie cięto z metra, doklejając jedynie tu i tam trochę smyków czy dęciaków. Tym bardziej, że „Gemini Suite” po remasterze Roba Cassa brzmi całkiem świeżo.

Słychać, że był to projekt niesamowicie integralny, ale przez to też trudniejszy w wykonaniu i w odbiorze. Stąd pewnie Purple nie zdecydowali się namnażać podobnych nagrań. Z ich dokonań pozostał krążek, który należy przypominać nieustannie. Nie tylko ze względu na pionierski charakter, ale świetne przemyślane połączenie dwóch odrębnych światów. Prawdziwy klasyczno-rockowy muzyczny przełom.