Chris Cornell

Higher Truth

Universal Music Polska 2015-09-18
Autor: Tomasz Nowak
Ocena:

Każdy ma prawo od czasu do czasu pograć sobie po prostu muzykę, którą lubi. Po to właśnie nagrywa się płyty solowe, firmuje własnym nazwiskiem i całą odpowiedzialność za nie bierze na klatę. Taka jest prawda. Dla Chrisa Cornella - prawda najwyższa.
Dodatkowo na jego najnowszej płycie „Higher Truth” to jedyna prawda zaiste wzniosła. W rzeczywistości bowiem Cornell nie wspina się tu żadne wyżyny „jęków duszy” czy muzycznych poszukiwań. Serwuje bezpretensjonalny, prosty album do przyjemnego słuchania.
O tym, że będzie miło dla ucha mówi już od początku „Nearly Forgot My Broken Heart”. Do mandolinowego intro dochodzi stopniowo dźwięczny głos Cornella oraz pozostałe instrumenty. I cała ta klasyczna kompozycja zaczyna pięknie iskrzyć.
Podobnie cały krążek skrzy się głownie wokalem i tekstami, bowiem delikatny, mocno akustyczny podkład muzyczny został tu zredukowany do pozycji tła. Wyjątkiem są wstawki, takie jak ożywcza harmonijka w „Worried Moon”. Najczęściej niepodzielnie panuje nad wszystkim wciąż magnetyczny głos Chrisa, który okazuje się dobrym gawędziarzem.
Mówi o sprawach codziennych („Let Your Eyes Wander”). Ujmującą prostotę przeplata odrobiną poezji („Josephine”, „Bend in the Road”). A co najważniejsze opowiada spójne historie („Only These Words”), nie odpływa, nie używa strumienia świadomości, nie bełkocze od rzeczy. Po prostu chce pogadać o sprawach, które go interesują, są dla niego ważne, jak np. o przemijaniu (przyprawione patosem „Before We Disappear”) i swą przystępnością daje szansę włączyć się w tę rozmowę innym.
„Higher Truth” to więc przede wszystkim nastrojowe, intymne spotkanie z Chrisem i jego charakterystycznym wokalem. I choć ekspresyjnemu Cornellowi trudno zarzucić jednostajność, to jego dominacja nad całością brzmienia krążka w tak dużej dawce (z bonusami - szesnaście kawałków) staje się w pewnej chwili monotonna.
Słychać to najdobitniej właśnie w bonusach, które z natury powinny jakoś odróżniać się od części podstawowej. Dlatego też pewnie kończy je, podobnie zresztą jak zasadniczą cześć krążka, jedna z wersji „Our Time in the Universe”. Ten ciekawy mariaż estetyki grunge'u i glam rockowego hiciora, rodem z epoki, nadal uwodzącej blichtrem, jednak o wiele starszej niż czasy Soundgarden, wyszedł Chrisowi naprawdę dobrze!
„It’s our time in the universe / Well I don’t mind / If we're blessed or cursed / And it’s our time in the universe / Yours and mine" - śpiewa domagając się dla siebie, ale też dla innych przestrzeni do tworzenia piosenek zgodnych z własnym gustem. Tak, „Our Time...” pozostawia solidne wrażenie. To dzięki takiemu graniu solowa „wersja” Chrisa Cornella w całości wychodzi zdecydowanie na plus.