Moby

Innocents

Autor: Michał Balcer
Ocena:

Moby to jeden z tych artystów, do którego mam dość osobliwie niesprecyzowany stosunek. Za albumy„Play” i „18” oraz singiel „Lift Me Up” stawiałbym mu pomniki w każdym mieście na świecie i wysławiał jego imię pod niebiosa. Za całą resztę jego twórczości z kolei najchętniej odmówiłbym mu czci i wiary. Najnowszy, jedenasty już krążek nowojorczyka zatytułowany „Innocents”powoduje u mnie na szczęście te pierwsze odczucia. 

„Innocents” otwiera przepiękna, instrumentalna kompozycja „Everything That Rises”. To utwór z kategorii tych, od których ciężko się uwolnić. Klimatem przypomina „Sleep Alone” czy „Look Back In” z 'Osiemnastki'. Dalej w „A Case For Shame” jest równie nastrojowo, a to za sprawą hipnotyzującego, soulowego głosu Al Spx z kanadyjskiego zespołu Cold Specks. Dzięki Damienowi Jurado i jego wokalnym popisom podczas „Almost Home”, muzyka na albumie zaczyna powoli pogodnieć, jednak nie na długo, gdyż numer cztery – „Going Wrong” (jak już sama nazwa wskazuje) do zbyt optymistycznych nie należy. Całe szczęście, że Moby doskonale wiedział kiedy przerwać tą atmosferę zadumy i melancholii – kolejna piosenka – „The Perfect Life” (zaśpiewana przez Wayne'a Coyne'a z Flaming Lips) to typowy, radiowy hit na miarę „In This World” czy „We Are All Made Of Stars”. I to by było na tyle jeśli chodzi o potencjalne przeboje – Moby i zaproszeni przez niego goście wracają do bardziej posępnych, nostalgicznych dźwięków i melodii. Nie znaczy to bynajmniej wcale, że z płyty wieje nudą. „Don’t Love Me” (gościnny udział Inyang Bassey), trip-hopowy „Saints”, „The Lonely Night” (gdyby ktoś szukał następcy Leondarda Cohena to podpowiadam, że jest nim Mark Lanegan, który śpiewa w tym kawałku) i „Tell Me” (znów pojawia się tutaj boska Al Spx) na dzień dzisiejszy są już dla mnie klasycznymi arcydziełami Moby’ego, o których dzieci będą się kiedyś uczyć w szkołach na lekcjach muzyki. 

„Innocents” nie jest zbyt odkrywczym albumem. Gdyby poświęcić dwie godziny i dobrze poszukać, to do kaĹźdego utworu na nim zawartego, moĹźna by znaleźć odpowiednik na poprzednich krążkach. PrzecieĹź „The Last Day” brzmi niczym „Natural Blues”, a „The Lonely Night” jak „Porcelain”. Takie analogie moĹźna mnoĹźyć. Zdecydowanie jednak wolę, aby Moby sięgał po sprawdzone pomysły. Mam zresztą wraĹźenie, Ĺźe po sukcesie komercyjno - artystycznym z przełomu wiekĂłw i kilku 'chudych' latach, ktĂłre później nadeszły, Moby powoli budzi się do Ĺźycia i jego kolejny album będzie prawdziwą bombą. Zmiana otoczenia z Nowego Jorku na Los Angeles najwyraĹşniej mu słuĹźy.Â