Roger Waters

Is This The Life You Really Want

Sony Music Entertainment 2017-06-02
Autor: Tomek Nowak
Ocena:

Nie wszystkie wody płyną z czasem

Odkąd Roger Waters ruszył z niekończącą się trasę „The Wallˮ, wydawało się, że teraz będzie już tylko odcinać kupony od (zasłużonej) sławy. Tymczasem okrążając któryś już tam raz świat wciąż tworzył. Efektem jest płyta, która pokazuje, że ta potrzeba tworzenia wciąż w nim tkwi. Choć cieniem wielkiego show, w jakim uczestniczy, przesiąknięta jest na wskroś.

Niepokojący szum informacyjny rozpoczynający krążek przywodzi od razu na myśl psychodeliczne dokonania Pink Floyd. Bezładny hałas wszechobecnych głosów pojawia się w kliku punktach ich dyskografii, choćby w najbardziej znanym otwarciu „Dark Side of The Moonˮ. Na „Is This The Life You Really Want?” będą powracać nieraz, w różnych momentach, stanowiąc spoiwo całości, ale nie, nie jest to concept album.

Echa „The Wallˮ („Motherˮ) słychać już wyraźnie w drugim kawałku. „Deja Vuˮ to wyrzut w stronę Boga i ludzi, z którymi Watersowi po prostu nie pod drodze. Bezremonialni nazywa ich ich „pijakami i głupcamiˮ. Podobny wyrzut, tym razem w stronę religijnych  fundamentalistów kieruje w spokojnej na pozór balladzie „Broken Bonesˮ.


Tych nawiązań do „Ścianyˮ nasuwa się tu całe mnóstwo. na przykład tam, gdzie szerokie refleksje ogólnospołeczne zacieśniają się i zderzają się z osobistym mikroświatem. W „Bird In A Galeˮ pobrzmiewają echa „Don't Leave Me Now”. Te same harmonie, podobny śpiew.

W tekstach dostaje się też, omalże  też tradycyjnie, światowej finansjerze, utuczonej kosztem innych. Tytułowe „Is This The Life You Really Want?” to najbardziej niepokojący muzycznie wycinek najnowszego krążka  Dostaje się tu tak naprawdę wszystkim za… wszystko, czyli ogólnie – za kształt świata.

Czasami Waters wybiera się w stronę swoich późniejszych solowych dokonań („Radio K.A.O.S.ˮ). Tym razem jednak nie interesuje go katastrofa nuklearna, ile humanitarna. Tytułowy „Ostatni uchodźcaˮ („The Last Refugeeˮ) i kości na plaży należą nie tylko do aktualnie napływających do Europy imigrantów, ale w równej mierze do ginącego człowieka Zachodu.


Najbardziej dynamiczny kawałek na krążku to „Smell The Rosesˮ. Kontrastuje mocno z posadowioną tuż obok liryczną wręcz balladą „Wait For Herˮ. Te dysonanse i delikatnie progresywne konstrukty, to znów odwołanie do płyt Floydów, które można by wymieniać i wymieniać. Drapieżne gitarowe riffy splatają się płynie z przestronnymi klawiszowymi pejzankami, których dawno już u Watersa nie było słychać.


Podobno „Is This The Life You Really Want?” nagrywał on całe siedem lat. To tłumaczyłoby tak szeroki obszar muzycznych odniesień, a także poszukiwanie wspomnianych już wspólnych mianowników. I chociaż nie jest to concept album sensu stricte, drugiej części płyty przyświeca wyraźnie wspólna myśl. Od „Bird In A Galeˮ do końca Waters wyraźnie opowiada o swych konfuzjach i żalu do świata w kontekście tajemniczej „niejˮ. Kończy patetycznie, lecz nie optymistycznym wołaniem o obalenie muru, ale wyznaniem, iż lepiej skonać niż patrzeć na staczającą się rzeczywistość („Part of Me Diedˮ).

I tak, tocząc się niespiesznym rytmie, „Is This The Life You Really Want?” układa się w przewodnik po muzycznej karierze Rogera. Szkoda, że przy tej okazji nie zaryzykował kroku naprzód. Postawienie na nowatorskiego producenta Nigela Godricha przy tak bardzo analogowym brzmieniu to za mało.

Zwracając się ku przewidywalnym rozwiązaniom z przeszłości Waters nie daje szansy nowemu i młodszemu odbiorcy, mniej nawykłemu do jego brzmienia. Niemniej, jego najnowszy krążek przynosi treści i tak znacznie ciekawsze niż ostatnie dokonania spod znaku Pink Floyd. Przekaz, który podaje jest jasny, skierowany do ludzi ceniących konkretną muzyczną estetykę, w której on sam odnajduje się i porozumiewa znakomicie.

Po dwudziestu pięciu latach od ostatniej płyty studyjnej nowa cieszy niewątpliwą solidnością, ale martwi wtórnością. Nie dziwi i nie zaskakuje. W trzy i pół dekady po rozpadzie „starych” Floydów ich dawny lider ma wciąż jeszcze coś do powiedzenia i musi to z siebie wyrzucić. Nawet jeśli jego mentorski, poparty „fuckamiˮ ton nie wszystkim się spodoba, to cieszy, iż potrafi przekazać go z muzycznym umiarem.