Jak zakochać się w brzmieniu sludge metalu, czyli Baroness i Graveyard w krakowskim Klubie Studio.
- 11 November, 2024
- Piotr "Bobas" Kuhny
Któraś z bileterii zapowiadając krakowski koncert użyła zwrotu "Baroness gra we własnej lidze – tak charakterystyczna melodyka i riffowanie nie mogą być skopiowane przez byle kogo". I trzeba przyznać, że nie ma w tym określeniu przesady, wszakże z jedną uwagą- ta liga to ekstraklasa! Ten amerykański kwartet od pewnego czasu ma nową gitarzystkę Ginę Gleason, i to nie byle jaką bo przecież byle kogo Carlos Santana nie zaprasza do swego koncertowego składu, która wniosła przysłowiowy "powiew świeżości" do zespołu. Widać go na scenie, ale równie mocno wyczuwany jest np. na wydanym w zeszłym roku albumie “Stone”. Od utworów właśnie z tego krążka rozpoczął się krakowski koncert. Nie wiem jak to zrobili ale John Baizley wraz z zespołem od pierwszych taktów porwali w świat swej muzyki i zahipnotyzowali licznie zgromadzoną publiczność. Publiczność, która bawiła się świetnie i co bardzo miłe mieliśmy wrażenie, że muzycy bawią się równie dobrze! Gitarowe "przekomarzania" Giny i Johna, mocno podawany przez Nicka Josta (bas) i Sebastiana Thomsona (perkusja) rytm, świetne wokale (John wspomagany przez "wioślarkę") to wszystko nie pozwalało kończynom pozostać bez ruchu. I nagle... jak to tak? To już? Ale kiedy to minęło?? Jak to tak tylko 10 kawałków?? Jeszcze jeszcze "kości zostały rzucone" na bis i tak zakończył się ten gig. Pozostał zachwyt i niedosyt.
Przed gwiazdą wieczoru sceną zawładnęli muzycy żywcem wzięci z lat 70-ch. Nie nie mylicie się- byli to Szwedzi z Graveyard. Ich muzyka nawiązywała do tych szalonych lat, a wygląd? Spójrzcie proszę sami do naszej galerii. To był kawał dobrego, soczystego hard rocka, który mimo inspiracji sprzed lat brzmiał mocno i był pełen energii.