
Judas Priest w Atlas Arenie – brytyjska stal nie rdzewieje
- 10 July, 2025
- Michał Paterek
Pochmurnym, lipcowym popołudniem do łódzkiej Atlas Areny zaczęły ściągać tłumy ubranych w skóry i ćwieki fanów. Cel był jeden – usłyszeć i zobaczyć na żywo legendę, która od 1969 roku dostarcza zabójcze riffy i definiuje heavy metal. Judas Priest powrócili do Polski, a publiczność od pierwszej minuty wiedziała, że to nie będzie zwykły koncert.
Wieczór rozpoczęła również brytyjska formacja – Gloryhammer, piewcy power metalu z dużą dawką fantasy i przymrużeniem oka. W zbrojach, pelerynach i magicznych szatach snuli ze sceny patetyczne, epickie opowieści o międzygalaktycznych bitwach. Publiczność bardzo szybko złapała ten klimat i z entuzjazmem reagowała na szybkie riffy i wysokie zaśpiewy Chrisa Bowesa. Po tej intensywnej power metalowej szarży każdy był gotowy na brytyjską heavy metalową maszynę, która miała nadejść.
Jak tradycja nakazuje, koncert Judasów poprzedziło „War Pigs” Black Sabbath – symboliczny wstęp, który w Łodzi zabrzmiał szczególnie wymownie, zaledwie dwa dni po pożegnalnym koncercie załogi z Birmingham.
Występ rozpoczął się od mocnego uderzenia – „All Guns Blazing” z płyty Painkiller. Niezwykły impet i szybkie tempo wprawiły od startu całą arenę w euforię. Szybkie tempo, niesamowita precyzja, ciężar – to był start z przytupem. Stojąc w fosie, czułem, jak skacze mi puls. Z miejsca dało się poczuć, że zespół jest w świetnej formie. Sam Rob Halford wydawał się początkowo nieco wycofany, ale już przy kolejnym numerze – „Hell Patrol” – przejął dowodzenie, prezentując swoje charakterystyczne gesty i sceniczną charyzmę. Bębny piekielnie dudniły, skórzane kostiumy muzyków lśniły w blasku świateł, a heavy metal lat 90. wypełniał łódzką arenę.
Napięcie budowało się stopniowo. Kiedy zabrzmiało „You’ve Got Another Thing Comin’”, tempo nieco zwolniło, ale pozwoliło na większą interakcję z publicznością – Halford gestykulował, zagadywał, a widownia odpowiadała chórem.
Kolejne utwory tylko podkręcały atmosferę. „Breaking the Law” porwało absolutnie wszystkich, niezależnie od wieku. Co ciekawe, dopiero po ósmym kawałku Judas Priest sięgnęli po materiał z najnowszej płyty Invincible Shield – bo to właśnie ją promuje trasa Shield of Pain. Druga część koncertu to miks nowości z kolejnymi numerami z Painkillera, zakończony potężnym uderzeniem – tytułowym „Painkillerem”.
Ten numer to prawdziwa próba ognia – zarówno dla perkusisty, jak i gitarzystów oraz samego Halforda, którego imponujące partie wokalne w tym utworze niosą się echem po murach stadionów. Ten test został zdany – na co najmniej ocenę bardzo dobrą. Zabójcze riffy „Painkillera” pchały publikę w pogo, a piski Halforda mogły kruszyć szkło. Zdecydowanie – ten utwór jest synonimem Judas Priest. Tego wieczoru, mimo promocji najnowszej płyty zespołu, mieliśmy rzadką okazję usłyszeć prawie cały krążek Painkiller – i był to smaczek dla niejednego fana.
Na szczególną uwagę podczas całego koncertu zasługiwała gra świateł. Oświetleniowcy dostarczyli naprawdę zjawiskowych wrażeń. Choć sama scena była niewielka jak na event tych rozmiarów, światła nadrabiały efektami.
Na bis usłyszeliśmy zestaw klasyków: „Electric Eye”, „Hell Bent for Leather” i „Living After Midnight”. Nie zabrakło obowiązkowego wjazdu Halforda na motocyklu oraz jego ikonicznej szpicruty, która niczym berło podkreślała status scenicznego monarchy.
Trudno jednoznacznie opisać koncert Judas Priest. To nie tylko muzyczne wydarzenie – to emocjonalne przeżycie, w którym każda osoba na sali wnosi swoją historię. Dla jednych był to pierwszy kontakt z legendą, dla innych kolejne spotkanie z zespołem, który towarzyszył im od lat. Dla mnie – to piąty koncert Priestów w życiu. I jak zawsze – nie zawiedli.
Wiele kapel z tej generacji gra jeszcze świetnie, ale czas coraz wyraźniej odciska na nich swoje piętno. W przypadku Judas Priest jest inaczej. Oni wciąż świecą jasno. Choć skład nie jest w pełni oryginalny, tylko jednego członka pokonała choroba – reszta nadal niesie sztandar metalu z dumą, w zespole czy poza nim. Po obejrzeniu dzień wcześniej pożegnania Black Sabbath trudno nie zauważyć kontrastu. To Judas Priest mają jeszcze coś do powiedzenia. I trzeba ich usłyszeć, póki wciąż mówią pełnym głosem.
Dziękujemy Line Nation Polska za kolejny niezapomniany wieczór.
Do "przewijania" zdjęć należy używać znaczników w dolnej części ramki (telefon, komputer) lub strzałek (komputer).
















































