Let love rule! Czyli relacja z krakowskiego koncertu Lenny Kravitza.
- 22 July, 2024
- Aneta Kuhny
Trudno było oczekiwać lepszego otwarcia niedzielnego koncertu, niż kawałek „Are you gonna go my way”, a tak właśnie Minister of Rock ‘n Roll, czyli Lenny Kravitz powitał zgromadzoną tłumnie w krakowskiej Tauron Arenie publiczność.
Artysta przyjechał do Polski na dwa koncerty promujące jego najnowsze wydawnictwo „Blue Electric Light”. Na kolejny album kazał czekać swoi fanom ponad 6 lat. Najwyraźniej w tym czasie Lenny przeszedł swojego rodzaju metamorfozę, ponieważ nowe wydawnictwo bardzo różni się od jego dotychczasowej twórczości. Ciężkie gitarowe riffy i rockowe brzmienie, będące swoistą wizytówką Kravitza, zastąpiły elektroniczne dźwięki, soul , r’n’b i masa nowych instrumentów. Muzyk nie ukrywa, że nowa płyta jest swojego rodzaju ukłonem w stronę Prince’a, który miał wielki wpływ na jego muzyczne wybory. Czy tego typu eksperyment trafi w gusta dotychczasowych fanów – czas zweryfikuje.
Z nowego albumu usłyszeliśmy singlowy „TK421” czy „Paralyzed”. Jednak dobór kawałków podczas trwającej niemal 2 godziny muzycznej uczty, zadowolił zapewne wszystkich obecnych. Przebój, gonił przebój bo chyba nikt nie wyobrażał sobie koncertu Kravitza bez „Fly away”, „American woman”, „Always on the run” czy „ Belive”, które wzruszyło również samego muzyka. To poruszenie i niesamowita radość grania udzielała się wszystkim. Lenny w bardzo ciepłych słowach podziękował polskiej publiczności za miłość i wsparcie jakie płynęło do niego przez wszystkie lata. Podkreślił jak bardzo brakowało mu koncertowania i zapowiedział, że zamierza pozostać w trasie przez całe 5 lat i powrócić do Polski bardzo szybko 😊
Poza wymienionymi wcześniej hitami, na setliście nie zabrakło nieoczywistych piosenek – jak choćby „Fear” pochodzące z pierwszej płyty „Let love rule”, sprzed 35 lat. Utwór ten wybrzmiał fantastycznie, wzbogacony o elektryzującą solówkę na saksofonie.
Z kolei przy „It ain’t over ‘til it’s over” poczułam się jakbym wsiadła w wehikuł czasu i cofnęła się do czasów, kiedy miałam 16 lat i na swoim walkmanie odtwarzałam w kółko kasetę „Mama said”. Słuchając Kravitza trudno uwierzyć, że ma już 60 lat. Jego głos na koncercie brzmi dokładnie jak na nagraniach studyjnych, a patrząc na niego ma się wrażenie, że niczym dla Doriana Graya, zegar się dla niego zatrzymał. Zdecydowanie muskulatury i kondycji mógłby mu pozazdrościć niejeden trzydziestolatek.
Największą niespodziankę Lenny zostawił na koniec. Na „bis” usłyszeliśmy tytułowy kawałek z płyty „Let love rule”. W tym czasie artysta postanowił zejść ze sceny i pożegnać się z publicznością. Wszedł w tłum i w kilkanaście minut obszedł całą Tauron Arenę, rozdając kostki gitarowe, wspinając się na barierki, przybijając piątki i przytulając szczęśliwych fanów. Zachęcał też wszystkich do wspólnego śpiewania.
Charyzmatyczny wokalista, fantastyczni muzycy, którzy towarzyszyli Kravitz’owi, z perkusistką Cindy Blackman Santaną, gitarzystą Craig’iem Ross’em na czele oraz kilkuosobową sekcją dętą, niezwykła oprawa świetlna – wszystko to sprawiło, że był to jeden z najbardziej porywających koncertów tego roku.
Jako suport zaprezentowała się Devon Ross.
Jeśli ktoś chciałby przeżyć te emocje ponownie, to mamy dobrą wiadomość - artysta zagra 23 lipca w Łodzi!
Organizatorem koncertów Lenny Kravitz’a jest Live Nation Polska.