David Gilmour

Live At Pompeii

Sony Music Entertainment Poland 2017-09-29
Autor: Tomek Nowak
Ocena:

PowrĂłt bez sentymentĂłw

Nie da oderwać koncertu Davida Gilmoura w Pompei w 2016 roku od legendarnego nagrania dokonanego przez Pink Floyd w tym samym miejscu 45 lat wcześniej. Na szczęście Gilmourowi udaje się wyrwać ze schematu skojarzeń. Wkracza do amfiteatru jako samodzielny muzyk, który nie odcina się od korzeni, ale jednocześnie wyraźnie wytycza własną drogę.

Jeśli ktoś oczekiwał szerszej retrospekcji, powrotu do dawno niesłyszanych, wieloczęściowych kompozycji odgrywanych przy zachodzie słońca na tle Wezuwiusza, może poczuć się rozczarowany. Na „Live at Pompeii” miejsce psychodelicznych etiud zajmują kompozycje nowsze, bardziej zwarte, choć równie rozbudowane: „Sorrow” (blisko 11 min.), „Shine On You Crazy Diamond” (12,5 min.; nieco krótsze od oryginału), „High Hopes” (9 min.) i finałowe, majestatyczne „Comfortably Numb” (10 min.).

David nie przybył do Pompei rozpamiętywać przeszłość. Stworzył wyważony show oparty w równej mierze na nagraniach własnych, co na kawałkach Floydów. A i w tym przypadku sięga głównie po utwory znane już z jego wcześniejszych wystąpień solowych. To set klasyków – po dwa tracki z płyt „Wish You Were Here”, „Dark Side Of The Moon”, „Division Bell” czy „The Wall”.

Najgłębiej w przeszłość sięga po „Fat Old Sun” (z „Atom Heart Mother”), a jedyne nawiązanie wprost do nagrania 1971 roku stanowi pochodzące z „Meddle” i brzmiące współcześnie znacznie potężniej „One of These Days”. I jeśli chodzi o sentymenty, to w zasadzie tyle. Dalej to już czysty Gilmour. Nawet tak bardzo Floydowskie fragmenty jak „The Great Gig In The Sky” czy „Money” urobione zostały na nową modłę. W pierwszym obecnie inaczej zaaranżowano bardziej stonowane i wielogłosowe, popisowe wokale. W drugim drapieżne, ale zaprawione bluesem solo mocniej przypomina repertuar solowego krążka „On An Island”

Ostatecznie nad całością koncertu dominują klimaty z ostatniego dotąd studyjnego solowego albumu Gilmoura „Rattle That Lock”. W Pompei publiczność usłyszała ponad połowę tej płyty. Przy tym trzy kawałki podane na wstępie: niesamowicie poetycka ballada „5 A.M.”, zaprawione nutą bluesa „Rattle That Lock” i zabarwione soft jazzem „Faces of Stone”, nadały z gruntu flow całemu występowi.

Żeby jednak nie było wątpliwości – to gitara tutaj rządzi. Czy to w solówkach („In Any Tongue”  albo „Shine On...”), czy też nadając chwilami (nielicznymi) większego kopa („One of These Days” lub nieśmiertelne „Run Like Hell”). Do tego nad całością unoszą się wyraziste slajdy wygrywane na gitarze hawajskiej.

I niby wszystko jest fantastycznie, a jednak zanadto idealnie. Chropawy głos o jakże rozpoznawalnej barwie brzmi naturalnie, tzn. słychać w nim niedostatki – wszak to nagranie live. Tymczasem reszta dźwięku została starannie wyselekcjonowana i opracowana w studio. W efekcie otrzymujemy na płycie niepełny set utworów, jakie Gilmour grał w rzymskim amfiteatrze przez dwa dni (7 i 8 lipca 2016 roku). Mimo, iż na 2 CD znalazła się kompilacja obu występów, zabrakło „The Girl in the Yellow Dress”. Szkoda, ze w imię wycyzelowanej jakości nie można wsłuchać się w spójność zaplanowanego przecież jako całość programu.

Natomiast z całą pewnością udało się Gilmourowi ożywić pradawną arenę, spowitą milczeniem od poprzedniej bytności Pink Floyd. Przywołanie żyjących w tych murach duchów przeszłości, stało się zarazem pretekstem do przypomnienia tego, który odszedł niespełna dekadę temu. To pamięci Richarda Wrighta dedykowane było „A Boat Lies Waiting”. Jego wspomnieniem było także, jak zaznaczał sam Gilmour, „The Blue”. A włączenie do setlisty, nieobecnego na niej od wielu lat „The Great Gig...”, czyli najbardziej znanej kompozycji Wrighta, samo w sobie miało wymiar symboliczny. Swoistym hołdem był też brak oczekiwanych „Echoes”, gdyż zdaniem Davida, „nie wypadły by dobrze bez udziału Ricka”.

Tak, David Gilmour przybył do Pompei nie tylko odcinać kupony. Z pewnością zaskoczeniem jest, że zagrał tam właściwie koncert „jeden z kolei”, ot, na trasie promującej „Rattle That Lock”. To, że przyjechał przeciwstawić Floydowej legendzie swoje bieżące dokonania, słychać znacznie lepiej na płycie CD niż widać na DVD. Większą uwagę przykuwa tu bowiem sama muzyka, a nie uzbrojony w techniczne fajerwerki obraz. Mocniej czuć także obecność publiczności. Własna  ścieżka, którą obecnie podąża Gilmour staje w ten sposób wyraźniejsza. Przeczy temu, iż była to wyłącznie sentymentalna wyprawa z przeszłość. Dowodzi natomiast, że David nadal kreuje teraźniejszość, a kreacja ta, może już nie tak monumentalna, wypada na żywo lepiej niż w studio. Doprawdy, znakomicie.