Midge Ure w warszawskiej Progresji

  • 05 May, 2018
  • Michał Balcer

Blisko trzy lata musieli czekać fani Midge’a Ure’a na pownowny jego występ w warszawskiej Progresji. Jak to bywa jednak w przypadku takich mistrzów - warto było uzbroić się w cierpliwość. Koncerty Szkota to jedno z tych nielicznych już dla mnie wydarzeń, pod który jestem w stanie ustawić cały porządek mojego dnia, począwszy od spraw zawodowych, a skończywszy na życiu prywatnym. Nie chcą dać w pracy wolnego żebym mógł jechać do Warszawy? Proszę bardzo - rano melduję się w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa i problem rozwiązany. Podejrzewam, że tego dnia w stołecznym klubie nie byłem jedynym, który rzucił wszystko i przyjechał tutaj, aby zobaczyć legendarnego muzyka. 

 Show zaczęło się punktualnie o 20:15, dość zaskakująco od numeru „I Remember (Death In The Afternoon)”, który z miejsca wprawił publiczność w dobry nastrój. Po nim wysłuchaliśmy trzech solowych kawałków lidera Ultravox: przepięknego i wzruszającego „I See Hope In The Morning Light”, „Dear God” i „Call Off The Wild”. Przy piątym utworze z setlisty zaczęła się już zabawa na całego - „Fade To Grey” z dorobku Visage, w którym fani rozśpiewali się na dobre. Lata mijają, a ta piosenka wciąż brzmi znakomicie i wywołuje niemal euforię u audytorium. 

Setlista tegorocznego spektaklu różniła się nieco od tego z przed trzech lat. Przede wszystkim była trochę krótsza i zabrakło akustycznych wersji przebojów Ultravox. Szkot ze swoim zespołem zagrali same koncertowe pewniaki: „Passing Strangers”, „All Stood Still”, instrumentalny „Supernatural”, „If I Was”, „Hymn”, „Vienna” czy też „No Regrets”. A propos tego ostatniego Midge wyraził swoje absolutne uwielbienie dla tej piosenki z dorobku Toma Rusha. Dobór utworów nie był zapewne dla nikogo żadnym zaskoczeniem, ale i rozczarowaniem, jakkolwiek wiadomo, że jego oddana i wierna publiczność chętnie wysłuchałaby każdej z płyt w całości. Część zasadnicza występu liczyła sobie 17 kawałków. 

Na bis muzycy zagrali „The Voice” oraz obowiązkowy „Dancing With Tears In My Eyes”. Podczas tego pierwszego Ure dołączył do swojego klawiszowca i razem grali na tym instrumencie. Ten drugi numer natomiast był poprzedzony długą gitarową solówką świetnie budującą napięcię i atmosferę. Zresztą to nie był jedyny taki podniosły, niemal mistyczny moment tego koncertu. Podczas „Vienny” Midge wyglądał niczym kapłan odprawiający mszę - przypominał mi Petera Gabriela w trakcie wykonywania „Biko” w łódzkiej Atlas Arenie w 2014 roku. Może to daleko idące porównanie, ale muzyka i wokal w połączeniu ze wspólnie klaszczącą publicznością mogły przyprawić o dreszcze - to była magia. 

Midge Ure pomimo upływu lat nie traci wigoru - jest pełen energii, tak jak jego muzyka. Żwawo porusza się po scenie z gitarą, czasem zalotnie zarzuci ją sobie na biodro. Widać, że granie na żywo wciąż sprawia mu radość i mam takie wrażenie, że on po prostu lubi swoje piosenki. To nie jes typ gawędziarza rzucający anegdotami jak z rękawa. Muszę przyznać, że wzruszył mnie wstępem do „Supernatural”, a było to mniej więcej tak: ‘When I was a kid, growing up in Glasgow, Scotland...’ - gdy wymawiał nazwę swojego kraju jego ręka powędrowała do góry - ot kolejny dumny Szkot! 

Wciąż nie porzucam nadziei, że nastanie taki dzień, w którym Midge Ure przyjedzie do Polski z Ultravox. Póki co sprawił, że wiosna 2018 roku pozostanie niezapomnianą dla wszystkich tych, którzy stawili się 4 maja w Progresji. Dla takich koncertów się żyje. I ta droga do domu - non stop „Dancing With Tears In My Eyes” w odtwarzaczu!


Midge Ure w warszawskiej Progresji" data-numposts="5">

Nadchodzące wydarzenia