Schiller

Opus

2014-02-25
Autor: Michał Balcer
Ocena:

Od dziesięciu lat nie umiem przejść obojętnie obok twórczości Christophera von Deylena. Numer "I Feel You", który usłyszałem po raz pierwszy w 2004 roku, najoględniej pisząc zbił mnie z przysłowiowego pantałyku. Z jednej strony cenię sobie lekkość z jaką ten pan pisze przeboje (dodam jeszcze świetne "Let Me Love You" z Kim Sanders na wokalu), z drugiej uwielbiam to, że jego piosenki są naznaczone charakterystycznymi dla new romantic szczerością oraz uczuciowością (vide "Liebe").

Schiller mógłby sobie spokojnie dalej robić swoje, czyli elektroniczne kawałki, od czasu do czasu wylansować jakiś międzynarodowy hit, promując przy okazji kolejnego piosenkarza czy też piosenkarkę i cieszyć się sławą spadkobiercy najlepszej niemieckiej elektronicznej tradycji. On jednak poszedł o krok dalej i tym razem postanowił skorzystać w pełni z dorobku muzyki klasycznej. Tak oto powstał album "Opus", do nagrania którego udało mu się nakłonić francuską pianistkę Helene Grimaud, oboistę Albrechta Mayera oraz rosyjską sopranistkę Annę Netrebko. Już sam rzut oka na te nazwisko wystarczy żeby stwierdzić, że mamy do czynienia z przedsięwzięciem niespotykanym do tej pory, i na taką skalę. No cóż – von Deylenowi się nie odmawia. Dodatkowo splendoru nadaje fakt, że płyta została wydana przez label Panorama, którego właścicielem jest samo Deutsche Grammophon, najbardziej prestiżowa marka fonograficzna na całym globie. Nie jest to jednak pierwszy 'romans' Niemca z muzyką poważną: w 2008 roku grał u niego w "Time For Dreams" słynny chiński pianista Lang Lang, a osiem lat wcześniej zsamplował na potrzeby "Ein Schoner Tag" motyw z "Madame Butterfly".

"Opus" ukazało się w trzech wersjach. I tak możemy znaleźć ten album w opcji jedno -, dwu – i trzypłytowej. Ja skupię się na podstawowej i najpopularniejszej odsłonie. Składa się ona z 14 utworów, stanowiących połączenie typowej dla Schillera elektroniki z klasyką. Tą drugą kategorię reprezentują: "Gymnopédie no. 1" Erika Satie, "Pieśń Solwejgi" Edvarda Griega, "Rapsodia Na Temat Paganiniego op. 43" Rachmaninowa, "Jezioro Łabędzie" Piotra Czajkowskiego oraz "Reverie" Claude'a Debussy. Muszę przyznać, że Von deylen zrobił to z wyczuciem. Udowodnił, że te dwa zgoła odmienne od siebie światy muzyczne mogą ze sobą współistnieć, przenikać się, a nawet uzupełniać. Tutaj nowoczesne brzmienia podkreślają i uwydatniają znane od dekad melodie. Bardziej opornych być może nawet zachęcą do sięgnięcia po oryginalne nagrania. Majstersztykiem w tym zestawie jest "Jezioro Łabędzie". Nie pomyślałbym, że obój może iść w parze z dobrymi bitami. A jednak... W doborze tych ponadczasowych dzieł nie ma przypadku. Jako punkt odniesienia do tego stwierdzenia weźmy choćby "Gymnopédie no. 1" – przecież to dzieło 'genialnego błazna' (jak zwykło się mówić o autorze utworu) jest przez muzykologów uważane za początek ambientu, który po części utożsamiamy dziś właśnie z Schillerem.

"Opus" to nie tylko czerpanie z muzyki klasycznej. Jest to według mnie takĹźe ukłon w stronę współczesnych nam mistrzĂłw. Mam tutaj na myśli przede wszystkim Vangelisa i Kraftwerk. "W Twentynine Palms" najdobitniej słychać wpływ najsłynniejszego zespołu z Dusseldorfu. Intro i outro albumu ("Opus: Exposition" i "Opus: Reprise") to z kolei pieśni wyraĹşnie inspirowane ścieĹźkami dĹşwiękowymi z "Wyprawy Do Raju", "Łowcy AndroidĂłw" i "RydwanĂłw Ognia". Typowo 'schillerowskim' numerem jest za to "Desert Empire" – są emocje, jest niepokojący Ĺźeński głos w tle. I ta oto piosenka w Ĺźaden sposĂłb nie odstaje od pozostałej zawartości płyty. Doskonale wręcz do niej pasuje, bo von Deylen sam powoli staje się kapitalnym twĂłrcą. I nie zdziwiłbym się gdyby za niedługo zajął miejsce obok Vangelisa na firnamencie największych kompozytorĂłw tematĂłw filmowych.Â