The Isley Brothers Carlos Santana

Power of Peace

Sony Music Entertainment 2017-08-04
Autor: Tomek Nowak
Ocena:

Muzyka z duszą

Dobry funk z soulem i bluesem zawsze się zejdą. Nawet gdy efektem jest płyta zdumiewająco „niedzisiejsza”. „Power of Peace” to bowiem krążek zupełnie pozbawiony efekciarskich sztuczek producentów. Pełno na nim natomiast tętniącego życiem feelingu. Dziś takich kawałków szukać ze świeczką, więc rodzina Isley do spółki z Carlosem Santaną i Cindy Blackman wzięli na warsztat zestaw trzynastu klasyków. Nie odgrzewają ich jedynie, ale aranżują na nowo, dodając tężyzny brzmieniu. W efekcie piosenki te, zachowując świeżość, tchną wciąż duchem czasów, w których się rodziły.

Niektóre fragmenty tej płyty muszą wręcz zaskakiwać, jak choćby jedwabiście zwiewna wersja „God Bless the Child” Billie Holiday. Wbrew oryginałowi tutaj, po energetycznym początku albumu, stanowi ona pierwszy wolniejszy fragment. Wiekowy już przecież wokal Ronalda Isley’a zbliża się w nim najbardziej do funkowo-soulowego stylu uprawianego przez współczesne gwiazdy pop.

Ale okruchy współczesności znaleźć można wszędzie. Ot, choćby w wyostrzonym gitarą Santany, zdecydowanie cięższym od oryginału Wondera, rockowym ujęciu „Higher Ground”, gdzie w finale pojawia się nadto wyrapowana „litania” gwiazd NBA. Moc znacznie większą od pierwowzoru przejawia też „Total Destruction To Your Mind”. Zadziorny pazur, którego nie daje miękki głos, dorzuca ponownie mięsisty dźwięk strun.

To właśnie wokal i gitara stanowią główne spoiwo tej płyty, będącej w rzeczywistości totalną mieszankę stylów. Jej esencją jest brawurowa wersja „Gypsy Woman” Curtisa Mayfielda wyhamowana do tempa reggae. Zderzenie z pozornie podobnym, bo równie lirycznym „Let the Rain Fall On Me”, stanowi gatunkowy wstrząs. Standard Leona Thomasa, mocno rozkołysany na głębinach głosu Isleya, unosi się w kompletnie innym, swingowym wszechświecie.

Finałowe „Let There Be Peace on Earth” wyzute zostało z gospelowej otoczki oryginału. jednak nie znaczy to, że gospel na płycie zabrakło! „Love, Peace, Happiness”, jakże różne od psychodelicznej wersji The Chambers Brothers, to kolejny aranż przynoszący niemałe zaskoczenie.

Użyty w opisie albumu epitet „eklektyczny” trafia w punkt. Mnogość napotykanych tu rytmów prawdziwie zadziwia. Co ciekawsze, jako całość krążek ten stanowi skarbnicę żywych dźwięków, które pozwalają namacalnie przekonać się o różnicach między muzyką „graną” a „produkowaną”. Cenne, bo poza jazzem, to coraz większa rzadkość.

„Power of Peace” nie wytyczy pewnie trendu wstecznego. Ale będzie kamyczkiem, który musi uwierać tych, dla których tworzenie muzyki polega wyłącznie na kręceniu pokrętłami.  Wszystkie te kawałki należały onegdaj do znanych i lubianych. Przybrane w odświeżone szaty dowodzą, że dobrze jest odkurzyć muzykę, która ma ducha. A nawet duchów wiele. Niektóre wiecznie żywe!