Queen z Adamem Lambertem w krakowskiej Tauron Arenie

  • 22 February, 2015
  • Michał Balcer

Jak się okazuje są trzy rodzaje marzeń koncertowych: możliwe do zrealizowania, niemożliwe do zrealizowania i w połowie możliwe do zrealizowania. Ta ostatnia grupa jest zdecydowanie najmniej liczna, a mamy wśród niej choćby zespół Queen. Choć Freddie Mercury nie żyje od 24 lat, a John Deacon udał się na zasłużoną emeryturę, to dwaj pozostali członkowie legendarnej kapeli: Brian May i Roger Taylor dokooptowali do składu nowych muzyków i jeżdżą po świecie jako formacja Queen + Adam Lambert. W sobotę wylądowali w krakowskiej Tauron Arenie, gdzie dali 150 minutowy występ. 

Poza wspomnianym wyżej amerykańskim wokalistą, obecne koncertowe wcielenie Królowej współtworzą: basista Neil Fairclough, drugi perkusista Rufus Tiger Taylor (syn Rogera) i klawiszowiec Spike Edney - tak to ten sam gentelman, który towarzyszył Queen w latach osiemdziesiątych, w okresie największych tournee zespołu po świecie, będąc niemalże piątym nieformalnym członkiem grupy. 

Występ rozpoczął się z 20 minutowym opóźnieniem, a nieco już zniecierpliwieni fani próbowali wywołać Queen tupiąc, klaszcząc i robiąc tak zwaną meksykańską falę, która kilkukrotnie przeszła przez trybuny krakowskiej hali. Wreszcie kotara zasłaniająca scenę została wciągnięta pod dach i ujrzeliśmy zespół, który jako pierwszy numer zaprezentował "One Vision". Od pierwszej minuty grali niezwykle ostro i zadziornie, a Adam Lambert dawał z siebie maksimum możliwości, aby pokazać, że nie na darmo dano mu szansę na to, aby śpiewać jedne z najlepszych piosenek rockowych w historii muzyki XX wieku. 

W pierwszej części koncertu Queen wykonali jeszcze osiem utworów: "Stone Cold Crazy", "Another One Bites The Dust", "Fat Bottomed Girls", "In The Lap Of The Gods", "Seven Seas Of Rhye", "Killer Queen", "I Want To Break Free" i "Somebody To Love". Tutaj warto poświęcić kilka słów amerykańskiemu piosenkarzowi, który po zaśpiewaniu ich ustąpił miejsca na scenie swoim kolegom. Dzięki temu co zobaczyłem w Krakowie muszę przyznać, że zdecydowanie jest to odpowiedni człowiek na odpowiednim stanowisku. Nie ma sensu porównywać jego głosu do Mercury'ego - Freddie był jeden jedyny, niepowtarzalny i niektóre kawałki mógł zaśpiewać tylko on sam. Wielu wokalistów się na nich wyłożyło. Moim zdaniem Amerykanin nie próbuje być na siłę nowym Freddiem i zastąpić go. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jest w nowym Queen (to w sumie bardziej taki tribute band) po to, aby właśnie krzewić kult genialnego Mercury'ego. A że ma do tego jeszcze charyzmę i bardzo dużo talentu aktorskiego (co pokazał zwłaszcza w trakcie "Killer Queen" wijąc się na sofie, bawiąc wachlarzem i umiejętnie grając z kamerą), uwielbia się przebierać, to wychodzi to po prostu świetnie. Po tym co mówił w Tauron Arenie, odbieram go wręcz jako skromnego artystę, który wie jak wielką szansę i kredyt zaufania dostał od Briana i Rogera. Swoją drogą to naprawdę trzeba mieć odwagę, aby wyjść przed kilkanaście tysięcy ludzi - zdeklarowanych fanów Freddiego - i śpiewać jego numery. Jestem przekonany, że Mercury widząc sceniczne wyczyny Lamberta, nie przewraca się w grobie.

Gdy Lambert zszedł ze sceny miał miejsce jeden z najpiękniejszych momentów tego koncertu. Brian May poprosił publikę, aby zaśpiewała z nim specjalnie dla zmarłego frontmana "Love Of My Life". Obiecał, że jeśli to zrobią, to zdarzy się coś magicznego. Fani ze swojego zadania wywiązali się perfekcyjnie - cała hala przepięknie asystowała Mayowi. Widać było po nim wzruszenie, a na telebimie zobaczyliśmy magiczny archiwalny fragment z występu z Freddiem. May to także niezły showman nadążający za najnowszymi trendami - nie omieszkał strzelić sobie kilku 'selfie' z fanami. 

Po "Love Of My Life" do Maya dołączyli instrumentaliści, którzy wykonali razem "39", a później wykazywali się swoimi umiejętnościami, które w przypadku niektórych nie ograniczają się jedynie do grania. I tak na przykład Roger Taylor zaśpiewał cały utwór "A Kind Of Magic". Zresztą kto interesuje się Queen ten wie, że wokal dla niego to nie pierwszyzna. Dalej mieliśmy popisy sekcji rytmicznej - na początek Neil Fairclough grał przez kilka minut na basie, między innymi wplatając w to motyw z "Body Language". Gdy skończył wysłuchaliśmy perkusyjnego pojedynku Rogera i Rufusa - pojedynku, po którym można ogłosić sprawiedliwy remis. 

Wszystko to trwało około pół godziny i na scenie znów pojawił się Lambert, a publiczność usłyszała pierwsze takty "Under Pressure". Rolę drugiego wokalisty odegrał Roger Taylor, który zaśpiewał partię Davida Bowiego. Po "Save Me" i "Who Wants To Live Forever", przyszedł czas na kolejne solówki Maya, który czarował nimi fanów przez kilka minut. Końcówka zasadniczej części koncertu to mocne rockowe uderzenie: "Tie Your Mother Down", "Dragon Attack", "I Want It All", "The Show Must Go On" i "Bohemian Rhapsody" (tutaj znów na telebimie pojawił się Freddie), uzupełnione lżejszymi kawałkami: "Radio Ga Ga" i "Crazy Little Thing Called Love". Na bis muzycy zagrali "We Will Rock You", "We Are The Champions" i "God Save The Queen". 

Nie uważam, ażeby May i Taylor odcinali kupony od dawnej sławy - są w bardzo dobrej formie, a gry gitarzysty można słuchać godzinami. Do tego wciąż jest ogromne zapotrzebowanie na muzykę Queen, co absolutnie mnie nie dziwi. A kult Mercury'ego jest więcej niż zauważalny. W krakowskiej hali widziałem mnóstwo osób ucharakteryzowanych na swojego idola i poprzebieranych w ciuchy, które jednoznacznie kojarzymy właśnie z legendarnym wokalistą - trampki adidas samba, peleryny i białe spodnie z żółtym paskiem. Zdarzały się również maski z podobizną Freddiego. Muszę jeszcze dodać, że oprawa koncertu była perfekcyjna - trzy telebimy i wszędobylska kamera, pozwoliły cieszyć się tym co działo się na scenie, nawet stojąc na końcu hali. Co do dźwięku również nie można było mieć zastrzeżeń. Show godne Królowej!

Queen z Adamem Lambertem w krakowskiej Tauron Arenie" data-numposts="5">

Nadchodzące wydarzenia