Lenny Kravitz

Strut

Mystic Production
Autor: Michał Balcer
Ocena:

O Lennym Kravitzu zdążyłem już niemal zapomnieć. Jego ostatnie płyty przeszły przez moje życie kompletnie bez echa (no zwłaszcza ten nieszczęsny "Baptism"), a ostatnim kawałkiem z jego dyskografii jaki utkwił mi w głowie było "Again" sprzed 14 lat. Być może jestem muzycznym ignorantem, ale najbardziej lubię jak Kravitz śpiewa hity. Jeszcze jakoś na początku roku artysta mignął mi w kapitalnym filmie "Kamerdyner" i gotów byłem pomyśleć, że Amerykanin postawił na karierę aktorską, gdy ni stąd ni zowąd ukazał się jubileuszowy - dziesiąty już album studyjny w jego dorobku. 

Nowe wydawnictwo nosi dość tajemniczy, dla kogoś kto nie skończył filologii angielskiej lub nie ma żadnego certyfikatu z tego języka, tytuł - "Strut". Szybki rzut okiem do słownika i wszystko jasne: strut znaczy kroczyć dumnie, a odebrałem to jako zapowiedź tego, że mamy do czynienia z prawdziwą bombą i płytą niemal doskonałą. Ale do tego doszedłem dopiero po kilku przesłuchaniach, gdy skupiłem się totalnie na muzyce, a nie potraktowałem jej jedynie jako tła przy okazji pracy. 

Zacznijmy od tego, że "Strut" jest przede wszystkim niezwykle równym albumem. Komuś takiemu jak ja, kto lubi twórczość Kravitza głównie a la "Greatest Hits", nowa płyta z pewnością przypadnie do gustu. "Strut" to 12 bardzo udanych kompozycji, z których więcej niż połowa to potencjalne przeboje. Ja naliczyłem ich tutaj aż siedem: "Sex", "Chamber", "Dirty White Boots", "New York City", tytułowy utwór, "I'm a Believer" i "Happy Birthday". Zapewne te numery będą koncertowymi klasykami. 

Chociaż pojawiają się tutaj smyczki, trąbka, saksofon i chórki, to nie można powiedzieć o "Strut", że jest albumem przekombinowanym, co najwyżej błyskotliwie zaaranżowanym. To jest typowy rock 'n' roll, oparty na dynamicznych ostinatowych rytmach i chwytliwych, mocnych gitarowych riffach, które szybko zapadają w pamięć i sprawiają, że te melodyjne piosenki nie chcą wyjść z głowy, a mózg wysyła sygnały do nóg i palców, aby po tym jak skończy się ostatnia piosenka, jeszcze raz podejść do odtwarzacza i nacisnąć 'play'. I zupełnie nie przeszkadza mi fakt, że te piosenki są do siebie bardzo podobne. Kosztem skomplikowanych rozwiązań kompozytorskich, otrzymujemy potężną dawkę energii jaka wręcz kipi z tych utworów. Kravitz śpiewa zaś z niewiarygodną pasją i zacięciem, jakby chciał swoim wokalem rozwalić głośniki i wyskoczyć przez nie. Zwłaszcza w "New York City" - robi to w taki sposób, że nie będzie człowieka na świecie, który po wysłuchaniu tego kawałka z miejsca nie pokocha tego miasta - cóż za wspaniały hołd złożony rodzinnej metropolii! Jedynie w lekko nudnawych, ale nie najgorszych balladach "I Never Want Let You Down" i "She's a Beast" jego głos brzmi spokojnie i pozwala nam odetchnąć. 

Nawiązując do tytułu płyty, moĹźna napisać, Ĺźe Lenny Kravitz dumnie wkroczył w kolejne ćwierćwiecze, lub jak kto woli dekadę, wszak dopiero co w maju obchodził 50 urodziny. Ponadto w tym roku obchodzimy 25-lecie wydania jego debiutanckiego krążka "Let Love Rule". Nagrywając "Strut" Kravitz godnie uczcił oba te wydarzenia.Â