O Lennym Kravitzu zdÄ ĹźyĹem juĹź niemal zapomnieÄ. Jego ostatnie pĹyty przeszĹy przez moje Ĺźycie kompletnie bez echa (no zwĹaszcza ten nieszczÄsny "Baptism"), a ostatnim kawaĹkiem z jego dyskografii jaki utkwiĹ mi w gĹowie byĹo "Again" sprzed 14 lat. ByÄ moĹźe jestem muzycznym ignorantem, ale najbardziej lubiÄ jak Kravitz Ĺpiewa hity. Jeszcze jakoĹ na poczÄ tku roku artysta mignÄ Ĺ mi w kapitalnym filmie "Kamerdyner" i gotĂłw byĹem pomyĹleÄ, Ĺźe Amerykanin postawiĹ na karierÄ aktorskÄ , gdy ni stÄ d ni zowÄ d ukazaĹ siÄ jubileuszowy - dziesiÄ ty juĹź album studyjny w jego dorobku.Â
Nowe wydawnictwo nosi doĹÄ tajemniczy, dla kogoĹ kto nie skoĹczyĹ filologii angielskiej lub nie ma Ĺźadnego certyfikatu z tego jÄzyka, tytuĹ - "Strut". Szybki rzut okiem do sĹownika i wszystko jasne: strut znaczy kroczyÄ dumnie, a odebraĹem to jako zapowiedĹş tego, Ĺźe mamy do czynienia z prawdziwÄ bombÄ i pĹytÄ niemal doskonaĹÄ . Ale do tego doszedĹem dopiero po kilku przesĹuchaniach, gdy skupiĹem siÄ totalnie na muzyce, a nie potraktowaĹem jej jedynie jako tĹa przy okazji pracy.Â
Zacznijmy od tego, Ĺźe "Strut" jest przede wszystkim niezwykle rĂłwnym albumem. KomuĹ takiemu jak ja, kto lubi twĂłrczoĹÄ Kravitza gĹĂłwnie a la "Greatest Hits", nowa pĹyta z pewnoĹciÄ przypadnie do gustu. "Strut" to 12 bardzo udanych kompozycji, z ktĂłrych wiÄcej niĹź poĹowa to potencjalne przeboje. Ja naliczyĹem ich tutaj aĹź siedem: "Sex", "Chamber", "Dirty White Boots", "New York City", tytuĹowy utwĂłr, "I'm a Believer" i "Happy Birthday". Zapewne te numery bÄdÄ koncertowymi klasykami.Â
ChociaĹź pojawiajÄ siÄ tutaj smyczki, trÄ bka, saksofon i chĂłrki, to nie moĹźna powiedzieÄ o "Strut", Ĺźe jest albumem przekombinowanym, co najwyĹźej bĹyskotliwie zaaranĹźowanym. To jest typowy rock 'n' roll, oparty na dynamicznych ostinatowych rytmach i chwytliwych, mocnych gitarowych riffach, ktĂłre szybko zapadajÄ w pamiÄÄ i sprawiajÄ , Ĺźe te melodyjne piosenki nie chcÄ wyjĹÄ z gĹowy, a mĂłzg wysyĹa sygnaĹy do nĂłg i palcĂłw, aby po tym jak skoĹczy siÄ ostatnia piosenka, jeszcze raz podejĹÄ do odtwarzacza i nacisnÄ Ä 'play'. I zupeĹnie nie przeszkadza mi fakt, Ĺźe te piosenki sÄ do siebie bardzo podobne. Kosztem skomplikowanych rozwiÄ zaĹ kompozytorskich, otrzymujemy potÄĹźnÄ dawkÄ energii jaka wrÄcz kipi z tych utworĂłw. Kravitz Ĺpiewa zaĹ z niewiarygodnÄ pasjÄ i zaciÄciem, jakby chciaĹ swoim wokalem rozwaliÄ gĹoĹniki i wyskoczyÄ przez nie. ZwĹaszcza w "New York City" - robi to w taki sposĂłb, Ĺźe nie bÄdzie czĹowieka na Ĺwiecie, ktĂłry po wysĹuchaniu tego kawaĹka z miejsca nie pokocha tego miasta - cóş za wspaniaĹy hoĹd zĹoĹźony rodzinnej metropolii! Jedynie w lekko nudnawych, ale nie najgorszych balladach "I Never Want Let You Down" i "She's a Beast" jego gĹos brzmi spokojnie i pozwala nam odetchnÄ Ä.Â
NawiÄ zujÄ c do tytuĹu pĹyty, moĹźna napisaÄ, Ĺźe Lenny Kravitz dumnie wkroczyĹ w kolejne ÄwierÄwiecze, lub jak kto woli dekadÄ, wszak dopiero co w maju obchodziĹ 50 urodziny. Ponadto w tym roku obchodzimy 25-lecie wydania jego debiutanckiego krÄ Ĺźka "Let Love Rule". NagrywajÄ c "Strut" Kravitz godnie uczciĹ oba te wydarzenia.Â