The Cure po 16 latach ponownie w Łodzi

  • 23 October, 2016
  • Michał Balcer

Po raz pierwszy The Cure wystąpili w Łodzi w kwietniu 2000 roku w starej, poczciwej Hali Sportowej. Wówczas nie załapałem się na ich koncert, nad czym ubolewałem przez ponad półtorej dekady. Czasy się zmieniły – dziś w mieście włókniarzy nie gra się już w obiekcie przy ul. ks. Skorupki 21, a w nowoczesnej Atlas Arenie, gdzie w ubiegły czwartek pojawił się Robert Smith ze swoimi kolegami, dając bez mała trzygodzinne show. 

Przygotowując się do tego spektaklu wszedłem na stronę setlist.fm, aby sprawdzić co grają The Cure na tej trasie. Przyznam szczerze, że z lekka się przeraziłem – jakkolwiek bardzo lubię ich muzykę, a na ten występ czekałem tak długo, to nie wyobrażałem sobie, że będę stał na płycie hali przy alei Bandurskiego przez ponad 30 numerów. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że mam bilet na trybunę! Co prawda na boczną jej część, ale poczułem się jakbym wygrał los na loterii. W taki sposób mogłem delektować się piosenkami Cure’ów. 

Tak wypełnionej Atlas Areny nie widziałem od dawna – ostatni raz chyba na Depeche Mode dwa i pół roku temu. Na trybunach wolne były pojedyncze miejsca, a na parkiecie były takie tłumy, że nie można było wetknąć szpilki. Ale nie ma się co dziwić – The Cure nie grali nad Wisłą od 2008 roku, a jest to kapela, która ma u nas w kraju wyjątkowo oddanych fanów. Najlepiej świadczyły o tym tablice rejestracyjne aut jakie można było spotkać wokół hali – bez wątpienia w czwartek nie brakowało tutaj przedstawiciela żadnego województwa, gminy i powiatu. 

Grupa zaczęła grać punktualnie o godzinie 20:30. Pierwsze trzy kawałki jakie usłyszeliśmy pochodziły z mojego ulubionego albumu zespołu – „Disintegration” (nie jestem w tym względzie zapewne mocno oryginalny): „Plainsong”, „Pictures Of You” i „Closedown”, co rozbudziło moje nadzieje na to, że zaprezentują tą płytę w całości. Nic z tych rzeczy jednak – następnie w setliście pojawiły się takie piosenki jak: „High”, „A Night Like This” i kolejny z moich wielkich faworytów: „The Walk”. 

Występ The Cure był pozbawiony jakichkolwiek fajerwerków. Ot, mieli do dyspozycji jedynie telebimy. Liczyła się tylko muzyka. Także Robert Smith ograniczył się głównie do śpiewania. Czasem podziękował fanom za oklaski oraz pozwolił sobie na jedną dłuższą wypowiedź, tłumacząc się ze swojego przeziębienia. Co innego basista Simon Gallup – cały koncert biegał w poprzek sceny, to prawdziwy wulkan energii. 

Zasadnicza część tego widowiska składała się z 19 numerów. I tak były tutaj nagrania z niemal wszystkich krążków The Cure. Najlepiej publiczność bawiła się, co zrozumiałe, przy „Friday I’m In Love”, „Boys Don’t Cry” i „Just Like Heaven”. Pozostałe piosenki zostały wysłuchane przez publiczność w skupieniu, które było przerywane tylko wyciąganymi co rusz telefonami komórkowymi, dokładnie rejestrującymi dla potomnych to wspaniałe show. 

Zaraz po tym jak The Cure skończyli grać „Disintegration”, pierwsi ludzie zaczęli opuszczać Atlas Arenę – wiem, że nie każdy sprawdza setlistę przed występem, na który się udaje, ale chyba każdy powinien. W ten sposób pozbawili się możliwości cieszenia się kolejnymi 12 utworami! Na początku napisałem, że grupa ma w Polsce wiernych sympatyków, ale w tym przypadku zaczynam myśleć, że ci którzy opuścili halę, byli zwykłymi, koncertowymi Januszami.

Zespół bisował w Łodzi trzykrotnie. Wykonali między innymi jeszcze: „A Forest”, „Shake Dog Shake”, „Fascination Street”, „The Lovecats”, „Lullaby” i na finał „Why Can’t I Be You?”. A propos setlisty – ciężko dopatrzeć się w niej jakichkolwiek braków. Myślę, że idealnie podsumowano w tym przypadku czterdziestolecie grupy. Mnie ucieszyło zwłaszcza to, że usłyszałem na żywo „The End Of The World”. 

Występ The Cure to najbardziej mroczny koncert jaki widziałem w Atlas Arenie. Ta klimatyczna, pełna emocji muzyka może i brzmi miejscami trochę archaicznie, ale wciąż dobrze się tego słucha. Robert Smith, w niektórych numerach, przypominał mi nieco Petera Gabriela śpiewającego „Biko”, czyli wyglądał jak kapłan odprawiający mszę. 

Cieszę się, że otrzymałem od losu możliwość zobaczenia The Cure na żywo. Mam nadzieję, że nie była to ostatnia szansa ku temu, chociaż obserwując ich poczynania, nie można tego wykluczyć. Po prawdzie to niemalże wymodliłem ich występ. Swoją okazję wykorzystałem. Niech żałuje kto nie był. 


The Cure po 16 latach ponownie w Łodzi" data-numposts="5">

Nadchodzące wydarzenia