Sting

The Last Ship

2013-09-24
Autor: Michał Balcer
Ocena:

Myślałem, że po latach 'przygód' z muzyką renesansową Johna Dowlanda, kolędami, pastorałkami i symfonicznymi aranżacjami swoich piosenek, Sting zdecyduje się w końcu na wydanie płyty w starym stylu – pełną pop –rockowych hitów, które tygodniami zajmują czołowe lokaty na listach przebojów, a fani dekadami nucą je kiedy lecą w radiu. Nic bardziej mylnego. Ex 'Policjant' na stare lata postanowił już chyba tylko i wyłącznie 'żonglować' gatunkami i nagrywać albumy, o które jeszcze 10 lat temu nikt by go nie podejrzewał. Jego 11 studyjny album „The Last Ship” potwierdza te przypuszczenia. 

„The Last Ship” to w podstawowej wersji 12 utworów, które Sting napisał na przygotowywane przez siebie przedstawienie pod tym samym tytułem. Zostanie ono wystawione na Broadwayu w 2014 roku, a opowiada o upadku przemysłu stoczniowego w rodzinnym mieście Brytyjczyka – Newcastle, który to dawał mieszkańcom tego miasta zatrudnienie przez wiele lat. W warstwie lirycznej znajdziemy tutaj wątki autobiograficzne artysty oraz jego przemyślenia na temat przemijania, wychowania i znaczenia rodziny.  

Sting nie przestaje zaskakiwać jeśli chodzi o eksperymenty z dźwiękami i brzmieniem. Na „The Last Ship” łączy je na niespotykaną jak dotąd w jego twórczości skalę! Jest tutaj zarówno piosenka poetycka („The Night The Pugilist Learned”), ballada ("I Love Her But She Loves Someone Else"), muzyka celtycka („Language Of Birds”), szanty („What Have We Got?”, „Ballad Of The Great Eastern”) oraz odrobina popu, jazzu i bluesa. Wszystko to razem przybiera musicalową formę. Ciekawostką jest wokal Stinga. Oczywiście są tutaj numery, w których śpiewa (jak zwykle fantastycznie, a biorąc pod uwagę 'ciężar' tematyczny tej płyty – niezwykle poruszająco), ale pojawiają się również takie, gdzie wciela się w rolę narratora. Do współpracy nad tym materiałem słynny basista zaprosił: Briana Johnsona z AC/DC, Jimmy’ego Naila, Kathryn Tickell, The Wilson Family i The Unthanks. W ich doborze nie ma przypadkowości. Wszyscy oni pochodzą z północnej Anglii i jak mało kto 'czują' motyw przewodni tego albumu. 

Sting nie potrzebuje juĹź nagrywać radiowo – stadionowych kawałkĂłw. Po latach sukcesĂłw czy to solowych, czy to z The Police i odłoĹźeniu na koncie sporej 'sumki' moĹźe pozwolić sobie na zabawę kompozytorską i realizowanie swoich marzeń. Nie musi dbać o to, aby były to przeboje. Liczne grono fanĂłw i tak kupi kaĹźdy następny krążek sygnowany jego pseudonimem. Jest spełniony jako muzyk, aktor czy teĹź bohater popkultury. Teraz w jego Ĺźyciu nadszedł czas na sukces na musicalowej scenie. Szczerze to wolę nawet, aby w taki właśnie sposĂłb kontynuował swoja bogatą karierę, a nie jedynie odcinał przysłowiowe 'kupony' od sławy. To, Ĺźe raz na kilka lat przypomni o swojej rockowej przeszłości trasą a la „Back To Bass” w zupełności mi wystarczy. Po przesłuchaniu „The Last Ship” mam jedynie nadzieję, Ĺźe Sting wystawi swoje przedstawienie takĹźe u nas.Â