Cochise

The Sun Also Rises For Unicorns

Metal Mind Productions 2015-10-02
Autor: Mariusz Niciński
Ocena:

Nie minęło jeszcze półtorej roku od ukazania się poprzedniej płyty „118”, a na rynek trafił już kolejny album białostockiego zespołu Cochise. Nowy materiał – zatytułowany „Sun Also Rises For Unicorns” – nie przynosi większych zmian stylistycznych, jednakże nie jest też kopią poprzednich wydawnictw.

Płyta została zarejestrowana jesienią w studiu „Rolling Tapes”, a wokale były dogrywane w białostockiej „Nagrywatornii”. Sam zespół – co jest niejako standardem w takich sytuacjach – zachwala materiał i widzi w nim dowód swojego rozwoju. „Mamy nadzieję, że ta płyta to krok do przodu i naturalny rozwój zespołu. Zawiera zarówno mocne, szybkie utwory, jak i lżejsze, bardziej łagodne piosenki. Ich wspólnym mianownikiem jest Cochise” – mówił Wojtek Napora, gitarzysta grupy. Ale czy tak jest rzeczywiście?

Na płycie mamy garażowo-gitarowe granie w style Pearl Jam, Mother Love Bone czy Mudhoney. Niektóre fragmenty mogą kojarzyć się też z Black Sabbath. Wciąż jest to więc miks rocka o amerykańskich inspiracjach i korzeniach z grunge’m – czyli coś, do czego zespół przyzwyczaił nas na trzech poprzednich wydawnictwach. Są też jednak różnice – w muzyce jest więcej mrocznych momentów, niż miało to miejsce na wcześniejszych krążkach, a brzmienie jest bardziej surowe. 

Numery na płycie są dość zróżnicowane, co z jednej strony nie wywołuje u słuchacza znużenia, ale jednocześnie sprawia wrażenie, że zespół nie jest do końca zdecydowany, w którą muzyczną stronę ma podążać. Można chyba zakładać, że w przyszłości muzyka Cochise nie ulegnie radykalnym zmianom i wciąż będzie to zgrabne połączenie współczesnego grania z trendami z lat 90-tych.

Na albumie nie ma zbyt wielu łatwych, wpadających w ucho utworów. Jest to po prostu solidna rockowa płyta, ale bez kandydatów na hity, które na dłużej pozostaną w pamięci. Na pewno są tu wyróżniające się numery, np.: zawierający bluesowe elementy „Black Summer”, „zeppelinowy” „Monster” czy - mogący się kojarzyć z pustynnymi klimatami w stylu Kyuss i Queens Of The Stone Age – „I Don’t Care”, ale nie zakładam, że będą one zbyt często gościły na playlistach rozgłośni radiowych.

Płyty ogólnie słucha się dość przyjemnie, ale nie ma tu raczej tak spektakularnych momentów, które pozwoliły by zapisać się temu albumowi złotymi zgłoskami w kanonie takiego grania.