Wiedeń w Warszawie, czyli Midge Ure w Progresji

  • 31 May, 2015
  • Michał Balcer

Gdy w listopadzie 2001 roku usłyszałem w łódzkim, nieistniejącym już Radio Classic utwór "Vienna" nie mogłem z wrażenia usnąć - najzwyczajniej w świecie bałem się, że ta fantastyczna melodia umknie z mojej głowy. A trzeba pamiętać, że nie były to czasy powszechnego dostępu do Internetu skąd mógłbym ten numer ściągnąć czy też odsłuchać na YouTube'ie. Udało mi się za to dość szybko zaopatrzyć w składankę Ultravox, który to zespół z miejsca stał się jednym z moich ulubionych, a zobaczenie ich na żywo było jednym z największych muzycznych marzeń. Problem w tym, że grupa w tym czasie nie istniała. 

Szansa na występ Ultravox nad Wisłą pojawiła się w 2012 roku przy okazji wydania przez nich albumu "Brill!ant" - muzycy nie wykluczali, że do nas przyjadą, mówiąc, że mają tutaj wielu przyjaciół, ale do niczego ostatecznie nie doszło. Na szczęście wokalista Midge Ure pojawia się czasem w Polsce. O ile w zeszłym roku jeszcze nie mogłem stawić się w warszawskiej Progresji, aby go posłuchać, o tyle 12 miesięcy później wszystkie majowe plany zostały podporządkowane koncertowi Szkota. 

30 maja 2015 roku to data, której nigdy nie zapomnę. Tego dnia w klubie na Woli Midge Ure dał taki show, jaki sobie wymarzyłem 14 lat temu. Ale po kolei. Artysta pojawił się na scenie punktualnie o 20:15 zaczynając od folkowego kawałka z albumu "Pure" - "I See Hope In The Morning Light", który przez zgromadzonych w Progresji został nagrodzony gromkimi brawami. Po nich wysłuchaliśmy dwóch jego solowych numerów: przejmującego "Dear God" oraz "Call Of The Wild", po których nastąpił zwrot ku przebojom z nurtu new romantic. Najpierw Ure i jego koledzy zagrali sztandarowy przebój tego gatunku - "Fade To Grey", a po nim kilka piosenek Ultravox: "Passing Strangers", "Brilliant", "One Small Day" i "New Europeans", przedzielonych coverem Toma Rusha "No Regrets". W tym zestawie wrażenie mógł robić zwłaszcza ten trzeci utwór - niezwykle optymistyczny - świetnie przyjęty przez żywiołowo reagującą publikę, która właśnie wtedy dała się poznać od wokalnej strony. Zresztą nie ostatni raz tego wieczoru. Jeszcze "Just For You" i zmieniono na kilkanaście minut konwencję występu.

Zobacz zdjęcia z koncertu

Niemal na półmetku koncertu grupa Ure'a wykonała instrumentalny "Supernatural", który przywodzi na myśl nieco dokonania Carlosa Santany. Trzeba pamiętać, że zanim Szkot dołączył do Ultravox, grał w Thin Lizzy, toteż z gitarą radzi sobie bardzo dobrze. Po nim wokalista został sam na scenie i zaprezentował akustyczne wersje "Become" oraz "The Voice" - fanom się podobało, a sam artysta na tyle się rozsmakował w swoich popisach, że gdy jego koledzy wrócili z garderoby, ponownie ich tam odesłał krótkim 'get off' - tym razem zaśpiewał "Reap The Wild Wind". 

W zasadniczej części występu grupa zaserwowała ponadto: "Breathe", "Live", "Flow", "If I Was", "Viennę" oraz "Love's Great Adventure". Zwracam uwagę na obecność w setliście aż trzech piosenek z ostatniego albumu Ultravox "Brill!ant" - to tyle co z klasycznego już krążka "Vienna"! A to oznacza, że bardzo dobre recenzje tej płyty nie były w żadnym stopniu przesadzone. To świetne utwory, które idealnie sprawdzają się na żywo. 

Bis był krótki, ale niezwykle mocny. Na pierwszy ogień zagrano "Hymn", którego trzy pierwsze wersy obowiązkowo wykonali fani, a później klasyk lat 80-tych - "Dancing With Tears In My Eyes". Ten z kolei poprzedziła jeszcze jedna solówka Ure'a, co dodatkowo zbudowało napięcie. 

Co ciekawe w sobotni wieczór w Progresji Ure zaśpiewał tylko jedną piosenkę ze swojej najnowszej płyty "Fragile" - to oczywiście "Become". Moim zdaniem była to dobra decyzja, ponieważ te pozostałe kompozycje są moim zdaniem kompletnie niekoncertowe. Zamiast tego postawił na mieszankę solowych utworów z hitami Ultravox i Visage, co wynagradza polskim wielbicielom brak występu nad Wisłą jego najsłynniejszej formacji. Ja niejako czuję satysfakcję po tym show, które było idealnym połączeniem nostalgii i uczuciowości new romantic na stricte rockową modłę. Ciężko mieć jakiekolwiek zastrzeżenia do tego koncertu - idealne nagłośnienie, dobre światło i Midge Ure w formie - jego głos przez te 30 lat nic a nic się nie zmienił. To artysta, który czuje publiczność - wie kiedy wtrącić jakąś anegdotę, kiedy dać jej trochę 'poszaleć'. Po tym co pokazał wczoraj w Warszawie, najchętniej wsiadłbym w auto i pojechał dzisiaj do Krakowa, aby przeżyć to jeszcze raz!




Wiedeń w Warszawie, czyli Midge Ure w Progresji" data-numposts="5">

Nadchodzące wydarzenia